Tomko Prawdzic. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Tomko Prawdzic - Józef Ignacy Kraszewski страница 6

Название: Tomko Prawdzic

Автор: Józef Ignacy Kraszewski

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ ci nie dosyć?

      Milczał uparcie.

      – Postanowiłem, odezwał się po chwili, życie poświęcić poszukiwaniu prawdy.

      – Ale pocóż szukać znalezionego?

      – Nie wszyscy, kochany ojcze, mają szczęście w swiętą taką prawdę wierzyć, rzekł Tomko. Każdy ma swoją wiarę, swoją prawdę, a cudzą fałszem zowie. Po szerokim świecie tysiące mniemanych prawd chodzi; mnie się zaś widzi, że powinna by być jedna tylko wielka prawda, jak jedno jest słońce co nam przyświeca i Bóg co nas stworzył.

      Rodzice spojrzeli po sobie, a ojcu nagle przyszedł na pamięć ów sen dziwaczny, który urodzenie Tomka poprzedził. Pobladł stary, ruszył ramiony i nic nie rzekł.

      – Pytałżeś się kogo o te twoje mary? wybąknął po chwili.

      – Wszystkich.

      – Cóż ci odpowiadano?

      – Każdy co innego.

      – Musi to być coś na kształt tego, że prawda z każdej strony inaczej się wydaje. Ale po co waści ten klin sobie bić w głowę – kie licho ci go naniosło? Co tobie do tej prawdy? Prawda prawdą a ty Prawdzicem, ślachcicem, hreczkosiejem, katolikiem i kwita.

      – Spać nie mogę, jeść nie mogę.

      – Toby ci głowę ogolić kochanku! No – ale cóż ci przecie świta, co myślisz sobie z tą swoją djablą prawdą?

      – Pójdę w swiat po nią.

      Rodzice się porwali; ojcu znak zapytania we śnie widziany stał przed oczyma. Marzenie więc było wieszcze, chłopiec w kolebce przeznaczony na dziwne losy! Dwie łzy śrebrzyste puściły się ukradkiem z oczów panu Bartłomiejowi, a matka? – Matka darmo płakała i łkanie tłumiła.

      Stary ojciec nie pojmował syna, ale w sercu tłumaczył sobie to niesłychane przedsięwzięcie, jakaś wolą wyższą, której dla niego sen był znakiem. Matka, co już była o śnie tym zapomniała, rozpłynęła się we łzy jak po straconem dziecięciu.

      – Tomaszu spojrzyj na łzy matki, te cię wstrzymać powinny, sucho zawarł pan Bartłomiej.

      Tomko ukląkł przed nią i całując ją w ręce szepnął:

      – Ja powrócę, matuniu! nie sprzeciwiaj się, nie wstrzymuj mnie, iść muszę.

      – Ale po cóż? dla czego?

      – Za prawdą!

      – Nie mówiłam że ci, że najbezpieczniej jest szukać jej w wierze i w sercu?

      – A! matko kochana! matko droga! odparł syn cicho – wiarę zachwiano we mnie, serce mówi do mnie niewyraźnie, mówi znakami których sobie wytłumaczyć nie umiem. – Puść mnie, puść – ja wrócę do was, powrócę!

      – Starzyśmy oboje, przerwał pan Bartłomiej – czas by było synowi nas wyręczyć, spodziéwaliśmy się tego. Praca mi już cięży gospodarstwo nie idzie w ład.

      Tomko stał nieugięty, milczący.

      Próbowano jeszcze utrzymać go wszelkiemi sposoby, prosząc i płacząc, perswadując lecz wszystko napróżno. Nareście rodzice powiedzieli sobie. – Nie zabawi on tam długo powróci do zacisza, niech gdzie chce idzie z Bogiem.

      A zatem zajęli się smutną wyprawą.

      Gdy po staremu ślachcic z domu rodzicielskiego wyjeżdżał w świat szukać szczęścia, by znaleść najczęściej guza lub plamę – czasem oboje, niestety! – wyprawiano go wierzchem z kilka talarami bitemi i skórą bitą także na pamiątkę. Szczupły zapas pieniężny groźbą niedostatku podsycał umysł i zmuszał do dobywania losu szturmem; bita skóra była jakby przypomnieniem, że na drodze do wzniesienia się lękać się nie trzeba cierpienia. – Potém błogosławiono, płakano i młodzieniec pełen nadziei w swiat ruszał – z Bogiem!

      Nie tak już wyszedł nasz Tomko, bo i czas był minął gdy szlachta w ten sposób symbolicznie żegnana z domów ruszała szukać losu.

      Dokoła zmieniało się wszystko ludzkie, twory tylko boże zostały jak były od wieków. – Obyczaje, myśli, dążenia, środki, wszystko przedzierżgnęło się nagle, inną przybrało twarz, inne suknie; wiek jeden konał, drugi się rodził wesół, śmiały i pewien siebie.

      A my nagle ze średniowiecznych obyczajów i bytu, skoczyliśmy bez przejścia prawie, bez widocznej przyczyny w nowe życie, prostem tylko naśladowaniem namiętnem.

      Zegar wieków uderzał pierwsze godziny XIX. stulecia.

      Tomko o kiju, ze łzami w oczach wychodził z domu; ojciec i matka stali w progu i płakali patrząc. Szedł jak żebrak, jak ubogi szukać – czego? – czego oni nierozumieli, czego podobno nikt jeszcze nie znalazł.

      Idźmy i my za nim. —

      IV

      A gdy wyszedł Tomko na szeroki świat, pojaśniało mu rychło w oczach, poweselało na sercu; uczuł się sam i swobodny. Przed nim otworem stał cały boży świat, niezmierzony, rozmaity, różnobarwny. Pamięć rodziców i rodzicielskiego domu znikła prędko przed namiętnem pragnieniem wiedzy, przed ciekawością młodzieńczą, która w nim gorączką wrzała.

      Stanął by się obejrzeć.

      A wgłowie myśl mu błysnęła:

      – Dla czegożbym nie szukał naprzód prawdy w tworach bożych? czyliż usta ludzkie powiedzą kiedy więcej nad nie, lepiej nad nie o tajemnicach stworzenia i myśli przedwiecznej? Czyliż żywy twór nie więcej swiadczy od czczego słowa?

      Rzucił kij i usiadł na kamieniu; a była to chwila blisko południa i lato właśnie skwarne.

      I Słońce sypało złotemi promieniami do koła, rozlewając ciepło żywotne; świat cały w barwach jasnych i wesołych, lsnił oczy młodzieńca.

      – Prawdą jest światło! prawdą jest życie, prawdą ciepło, prawdą wszystko co widzę! wykrzyknął Tomko w zapale uniesienia.

      – A czemże będzie ciemność, smierć, chłód i to czego w tej chwili nie widzisz? spytał nagle maleńki człowieczek, który z pod stóp Tomka jakby z ziemi wyrósł.

      Nie zląkł się nasz bohater niespodziewanego zjawiska, spojrzał na nie ciekawie, zamyślił się i zamilkł.

      Człowieczek ów, który zdał się z ziemi wychodzić ubrany był nową fozą a bardzo wykwintnie. Ogromna fryzura spadała mu upudrowana na barki, stosowany kapelusz miał pod pachą, szpadkę u boku z porcellanową rękojeścią (wyglądającą w istocie jak widelec) axamitną suknię mordore szytą blaszkami i jedwabiem, kamizelę atłasową w złote kwiatki, jedwabne na nogach pańczochy i książkę wyglądającą z kieszeni.

      Powitali się podróżni i potrzeba było wzajemnie zarekomendować :

      – Jestem German Baron СКАЧАТЬ