Nic podobnego nie trafiało się.
Pan Bartłomiej sam wychowany przez podobnego Dyrektora i synowi innego nie życzył. Tem czasem ksiądz kanonik Sycyna zajął się początkową nauką chłopięcia, a nie mając co robić, bo go wikarjusz z niewielkiej parafji wyręczał; uważając Tomka za dobre subjectum podjął się chętnie trochę go podkrzesać.
Nie długo to wszakże trwało; bo osobliwym trafem, zesłany został panu Bartłomiejowi taki właśnie na pozór Dyrektor, o jakim marzył, jakiego sobie życzył.
Jednego letniego wieczora, gdy z gumiennym w ganku o jutrzejszej robociznie rozprawiał, rostrząsając, czyby lepiejby było nowe kosić sianko, czy już pokoszone gromadzić we wrotach psy zaszczekały.
– Kogoż to tam pan Bóg prowadzi do nas? spytał gospodarz.
Postać wcale niepospolita ukazała się na podwórku, wysokiego wzrostu, ale trochę pochyły już męzczyzna, z obwisłym wąsem, łysą głową, oczyma szaremi, głęboko w powiekach siedzącemi, usty skrzywionemi, jakby do uśmiechu szyderskiego, w długiej sukni ciemnoceglastego koloru podpasanej rzemiennym pasem z klamrą mosiężną, z kijem ogromnym w ręku, kroczył powoli ku gankowi.
– Laudetur Jesus Christus.
– In saecula saeculorum Amen. A co nam dobrego powiecie? spytał pan Bartłomiej.
– Dobrego? hę? rzekł nieznajomy. Wszystko dobre poszło dawno spać i obudzić się niemoże, niezgorsze drzymie, a złe chodzi po szerokim świecie. Dobrego dawno w oczy niewidziałem.
– Któż jesteście i co was do nas prowadzi?
– Jestem człowiek jak widzicie, goły ale wesoły, stary ale jary, a prowadzi mnie Pan Bóg i oczy.
– Ale cel waszej podróży?
– Cel! ha! cel! enigma. A kto z nas wie dokąd idzie? odparł szydersko nieznajomy.
Pan Bartłomiej nie wiedział już jak zagadnąć, żeby się czegoś przecie więcej dowiedzieć.
– A zatem, rzekł, nie pytając więcej, witam was i proszę do chaty.
– Kolej tedy pytać na mnie, bo bez pytania nie ma rozmowy, a bez rozmowy niema życia. Nie potrzebujecie czasem Bakałarza?
– Jakto? wy bylibyście?
– Do usług waszych, stary Jakób Dołęga, a teraz ani kup bo niema za co, ani Dołęga; tylko niedołęga starzec co zęby zjadł do pieńków na suchym chlebie dyrektorskim. Posłyszawszy że u was chłopiec dorasta, i że mu już pierwsze zęby powypadały a drugie narosły, przystawiłem się ofiarując moje usługi.
Mile zadziwiony pan Bartłomiej; że się bez porady żony nic nie działo, wywołał zaraz panią Hannę dla obejrzenia Dyrektora i zasiągnienia jej zdania.
Jakób Dołęga znany był w sąsiedztwie zdawna, ale z dziwnych słuchów które o nim chodziły. Nazywano go najpowszechniej dziwakiem jak pospolicie zowią tych których zrozumieć nie mogą. No to nazwisko wielce podobno zasługiwał: szydził łagodnie prawie ze wszystkich, prawie ze wszystkiego, zdawał się w nic nie wierzyć choć czasem gorąco się modlił; miewał chwile wesela głośnego, to znów raptusy złośliwego smutku, w których chłostał nielitościwie co mu na ząb wpadło. Czasem roztrzepany jak dziecko, to znów poważny i surowy, szalony lub chmurny, nie wywnętrzał się nigdy do głębi, ani w utrapieniu ani w szale wesela. Obawiano go się i szanowano razem, był bowiem przy tych wadach uczciwy i cnoty nieposzlakowanej.
W życiu całém nic złego dobrowolnie nie popełnił, ale dziwactw bez miary i końca. Starego slacheckiego rodu, w młodości nawet posessionatus i dosyć majętny, stracił, przehulał co miał, nie zatroskawszy się nawet gdy mu już kąta własnego nie stało.
Wziął kij, podpasał się i poszedł wędrować i uczyć dzieci.
Gdzie był, jak wiek do starości przepędził, nikt dokładnie nie wiedział.
Co lat kilka, ukazywał się w swej okolicy, posiedział w niej chwilę i znów per pedes jak mówił, wędrował dalej. Grosz się go nie trzymał, bo nim rzucał, jakby jeszcze był bogatym i krewni nie chętnie przyznawali się do niego, on z nich sobie żartował. Że zaś jeden z braci był Prezesem Sądów granicznych, drugi Sędzią Powiatowym, myśleli że dostojeństwa, które na ramionach dźwigali, do ubogiego Dołęgi przyznać się im niedozwalały.
Znajomych pełno miał wszędzie; serdecznych przyjaciół mało lub żadnych (któż ma przyjaciół serdecznych o kiju chodzący i torbie?) wspominał czasem jednego, ale i ten dawno już był umarł; był to przyjaciel młodości.
Rodzaj Diogenesa wszelki wytwór i wygodę jako niewolę i pęta uważał, mówiąc: że nie my rzeczy których potrzebujemy lecz rzeczy nas mają. Sypiał na twardym tapczanie, chodził w jednej opónczy na powszednie i swięta, jadł za przysmak chleb razowy z solą i wodą.
– Nie siedzę nigdzie długo, mawiał, bo niechcę pokochać nikogo; to tylko kłopot niepotrzebny.
A że pod ogorzałą i zmarszczoną skórą biło mu serce miękkie, rychło zewsząd uciekał, bo prędko umiał pokochać.
Co umiał z resztą? nikt tego dokładnie nie wiedział: to pewna ze z księdzem po łacinie o theologji rozprawiał jak theolog; z prawnikiem o procesie jak jurysta; z gospodarzem o roli jak ekonom, coby na tem zęby zjadł i nawet z niemcem Doktorem o medycynie po niemiecku szwargotał; talmud żydowski czytał dla rozrywki wieczorami, jakby był wychrztą.
Lubił bardzo czytać choć ten szał czytania nie zawsze go napadał. Czasem z książkami zamykał się namiętnie w nich zagrzebując, czasem na nie plwał i odrzucał je ze wzgardą. Słowem, był to człowiek niepojęty.
Takiego nauczyciela przyjął pan Bartłomiej do syna; w początku na rok, na dwa tylko początkowe lata zamierzając go zatrzymać; ale i mistrz do chłopca i dziecię do mistrza i rodzice do poczciwego Dołęgi tak się serdecznie przywiązali powoli, że rok za rokiem upływał, a oni rozstać się z nim niechcieli, owszem sami go zatrzymywali gdy brał za kij, i prosili usilnie, żeby pozostał jeszcze.
Stary mruczał, trochę się wyrywał i siedział: dziecku cudownie jak kwiat o słońcu grzejącem otwierała się i rozpromieniała główka.
Tego co to pospolicie zowią nauką u nas, nie dał mu mistrz w prawdzie; faktów, dat, figlów uczonych nie napchał mu do głowy; ale głowę do pojęcia wszystkiego co na swiecie uderzyć o nią mogło, usposobił i otworzył. Nie począł on jak pospolicie czynią, nieforemnej roboty bez narzędzi; narzędzie wprzód zaostrzał i sposobił.
Tomcio miał co to zowią otwartą głowę; roztropny, pojętny, ciekawy i wiedzy chciwy aż do zbytku, łaknął tém żywiej, im bardziej Dołęga ociągał się z wlewaniem mu nauki. Mistrz nic na pozór nie robił, przygotowywał tylko ucznia jak powiadał; uprawiał rolę, przewracał skiby, dwoił, troił, skrudlił, przepędzał, a na ziarno, powtarzał, bardzo jeszcze czasu dosyć.
Jednego poranka niewiedzieć, jak i dla czego, nieodebrawszy reszty biednej należnej mu płacy, niepożegnawszy się z uczniem i rodzicami jego, znikł stary СКАЧАТЬ