Król chłopów. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Król chłopów - Józef Ignacy Kraszewski страница 8

Название: Król chłopów

Автор: Józef Ignacy Kraszewski

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ Kikuta darmo go już zabawiać chciała, bo na niej przestrachu i smutku nie pozostało ni śladu. Wesoła była jak przedtem i dwór jej znowu śpiewał a brzdąkał. Ucztowaliśmy na zamku dni z dziesiątek, nim powracać nam przyszło.

      Drugiego dnia podróży trafiło się, że na nocleg do żadnej osady nie mogliśmy nadążyć… Noc nas zaskoczyła, musieliśmy w lesie rozbić podróżne namioty.

      Zapalono ognie, zaczęli ludzie mięso piec i kaszę warzyć, gdy babsko jakieś stare do obozu się nam przyplątało. Ludzie chcieli ją biczyskami odpędzić, aż królewicz, z namiotu wyszedłszy, jak to on zawsze dla najbiedniejszych litośnym jest bez miary, zawołał zaraz, aby babie żadna się krzywda nie działa, jałmużną kazał obdarzyć i nakarmić.

      Baba już od ludzi dowiedziała się, cośmy byli za jedni, oczyma jakiemiś strasznemi poczęła się w królewicza wpatrywać, drżąc cała. Naostatek puściła się wprost do niego, aż nas strach jakiegoś uroku ogarnął. On stał śmiało.

      Językiem mięszanym poczęła coś mało zrozumiałego pleść, to na niebo, to na ziemię ukazując, to w piersi się bijąc, to płacząc. – Potem ręki królewicza się domagała dla wróżby.

      Stałem wówczas przy nim, i mówię:

      – Nie dawajcie, na miły Bóg! niech się ona was nie dotyka…

      Uparł się i rękę wyciągnął.

      Stanęła baba nad nią, brwi namarszczywszy, trzęsła się, mruczała, głową rzucała, pokrzykiwała… na ostatek pleść zaczęła…

      – Co? co? zapytał Dobek.

      – Koszałki-opałki, jak w gorączce, sama pewnie nie wiedziała co plotła – mówił Rawa – Ci co rozumieli, powiadają, że mu prorokowała, iż miał panować królestwu wielkiemu i mocnemu, na równi stać z cesarzami i największemi mocarzami świata, a potem nachmurzywszy się dodała. – Co potem! krew nad tobą! Amadeje! Amadeje… Ludzie przez cię szczęśliwemi będą, ziemie twoje zakwitną, nieprzyjacioły położą się pod nogi, zawładniesz ich krajami, a sam nigdy nie zaznasz szczęścia w życiu… tego, czego najgoręcej pragniesz, Bóg ci nie da! Amadeje!..

      Królewicz zrozumiawszy nieco, spytał niespokojnie.

      – Czegóż ja to pragnąć mam? – a ona rzekła:

      – Męzkiego potomka z żadnej żony ci Bóg nie da i na tobie ród twój zginie, a korona pójdzie na obcą głowę.

      Chcieliśmy babę przegnać, aby więcej mówić nie śmiała, lecz dokończywszy ledwie, chwyciła się za włosy i z krzykiem – Amadeje – pobiegła w las… Odszedłszy sporo, palcem się w piersi poczęła stukać, ukazując na siebie i powtarzając jeszcze – Amadeje!

      Ale królewicz już był wrócił do namiotu, i nie słyszał ani widział. Węgrowie, co tam szli, powiadali nam, że z rodu tych Amadejów musiała być.

      Myśleliśmy, że on o tem łatwo zapomni, a no, proroctwo to było jak trunek, którego mocy człowiek nie poczuje gdy go pije, aż później gdy go rozmarzy. Od tej pory król je ciągle przypomina.

      – Mało co głupie baby wróżą – odezwał się Dobek. – Na psa urok! Zkąd jedna taka żebraczka może wiedzieć, co Bóg komu przeznacza.

      – A! a! mów zdrów – odparł Rawa – baba, żebraczka, włóczęga, kto wie zkąd ona to bierze, jaką ma siłę, i kto ją jej daje, pan Bóg czy szatan, a przecie to całemu swiatu wiadomo, że wiedźmy przyszłość wiedzą.

      – Ty temu dajesz wiarę? – rozśmiał się Bończa – ja, nie… Za co by go pan Bóg karać miał, kiedy winien nie był?

      Kochan zmilczał.

      – Niech no się on ożeni – dodał spocząwszy Dobek – niewiastę sobie dobrawszy, jak słychać, i do serca i do obyczaju swego, przyjdą synowie i babie kłam zada.

      – Tak – szepnął Kochan – ta, którą mu Czech swata, jemu bardzo do smaku, a – co potem, powiadają, że ona się go lęka i nie chce.

      Dobek się obruszył.

      – Jakby tak było, niech innej poszuka, jest ich dosyć. Byle mu niemki nie swatali znowu. Niemców jako ta zgaga Hans von Pforten, zagęściło się u nas na dworze i po miastach, do zbytku. Jakbyśmy jeszcze królowę dostali niemiecką, a z nią napłynęło dworzan i czeladzi!.. choć uciekać ztąd na kraj swiata.

      Rozprawiając tak niepostrzegli, że, gdy Dobek ostatnich słów domawiał, zwolna i podsłuchując zbliżył się ku nim mężczyzna nieco starszy od nich obu, gruby i duży, okrągły, włosów rudawych, twarzy piegowatej, pogardę i lekceważenie dumne wyrażającej, jak gdyby czuł się daleko zacniejszym i wyższym nad tych, na których dziko spoglądał.

      Drgnął, posłyszawszy przez Dobka wymówione nazwisko – Hans von Pforten. On to był sam, niemiec, w usługach króla od lat kilku zostający, do urządzania gonitw i turniejów obyczajem zachodnim używany. Zaufany wielce w swoje u króla fawory, opryskliwy, dumny, szczególniej z Dobkiem Bończą, z powodu poswarków z dworzany i jego sądów, był w ciągłych zatargach.

      Usłyszawszy, co o nim i o niemcach powiedział, Hans prychnął głośno i rzucił – Djabłem!

      Ocknął się Dobek, spojrzał nań uśmiechając się z podełba i zawołał.

      – Patrzajcie no tego Szwaba, jak mu mowa moja nie w smak! a ja ci, ty niemcze przeklęty, powtórzę raz jeszcze, żebyście sobie wszyscy szli z tąd do tego diabła, któregoś wspomniał, albo do twej ziemi nazad. Wy nam tu na naszych śmieciach śmierdzicie…

      Niemiec warcząc, za rękojeść miecza pochwycił.

      – Milcz, ty! jakiś! – krzyknął – milcz! Niemcy wam śmierdzą! a od nich, żaki musicie się uczyć wszystkiego! Cobyście bez nas mieli? cobyście mieli? Skórami byście się jeszcze odziewali!

      Nie dając mu dokończyć, Dobek się porwał, ale z majestatyczną powagą, bez widocznego wybuchu gniewu.

      – Na naszej ziemi się spasłeś, nasz chlèb jesz… milcz ty, przybłędo! – krzyknął rozkazująco.

      – Nie zamkniesz mi gęby – zawołał Hans, burząc się – nie! nie! I nagle krok naprzód się posuwając, miecz obnażył.

      Dobek stał, nie pomyślawszy nawet, dobyć żelaza, wargi tylko zakąsił.

      Hans się pienił z gniewu.

      – Pójdźże precz ztąd, ty szwabie, pókiś cały! – odezwał się, usiłując spokój utrzymać – ruszaj! bo źle będzie!

      – Z tobą źle będzie! – krzyknął Hans podnosząc miecz, jakby bezbronnego przez łeb ciąć zamierzał.

      Lecz Dobek Bończa w mgnieniu oka przypadł do niego, rękę, w której miecz trzymał, pochwycił dłonią silną jak w obręcz żelazną, drugą, chwiejący się miecz szarpnąwszy nim, wyrwał, i natychmiast nim okładać go począł.

      Nim się ciężkie niemczysko opatrzyło, leżał już na ziemi, a na szerokie СКАЧАТЬ