Król chłopów. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Król chłopów - Józef Ignacy Kraszewski страница 6

Название: Król chłopów

Автор: Józef Ignacy Kraszewski

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ na gwałt ożenić trzeba! – szepnął.

      – Mnie się zda, że on o tem i sam myśli – odparł Bończa.

      – O ożenieniu, jak o ożenieniu – przerwał Kochan – boć niewiast po świecie grzecznych i bez tego dosyć, ale jemu trzeba syna… On chce koniecznie potomka męzkiego mieć… To jego jedyna troska, aby korona nie poszła po kądzieli, albo na Mazury, lub na jakie cudze ręce… Syna, syna mu trzeba, a tu…

      Kochan się zadumał.

      – Wiecie, co ta czarownica, babsko mu przepowiadało? – dodał, zwracając się do Dobka.

      Dobek potrząsł głową.

      – Nie wiem nic – rzekł krótko.

      – Toście chyba nie ciekawi – rzekł Kochan – wszyscy przecie o tem wiedzą. Ja, co się mojego pana tyczy, muszę wiedzieć wszystko. Co jego boli, mnie boli.

      O! żeby nie ta Klara – począł dalej pomrukując – żeby nie ta Klara, której cień za nim chodzi, byłby on szczęśliwszy! I ta przepowiednia głupia nie byłaby tak do niego przystała…

      Nieraz o niej przez sen gada, a uchowaj Boże mu który z tych Węgrów nawinie się przed oczy, jakby go podciął.

      Dobek słuchał obojętnie, patrząc w górę na ulatującą w powietrze gołębi parę.

      – Ja z tej całej waszej węgierskiej historyi – rzekł – ledwie coś, piąte przez dziesiąte wiem, bom naówczas na dworze nie był. Latałem jeszcze po ojcowskich lasach.

      Ludzie o tem różnie prawią. Wyście pono byli z nim?

      – A jakże? gdzieżem ja z nim nie był! W Pyzdrach nawet mało mnie krzyżacy nie pochwycili – mówił Kochan. Byłem, gdy się żenił z poganką, jeździłem na te Węgry, no, wszędzie! Mówię wam, od tego pobytu w Wyszehrodzie stał się jakby innym człowiekiem. Wprzódy wesół zawsze, żyć i pobiesiadować lubił, pośmiać się był rad… Nie od tego on i teraz, ale rzadko i tylko, gdy się zapomni. Postarzał nagle, posmutniał… Ten tylko, co jak ja, widuje go, gdy on sam na sam się zostanie, wie, jak cierpieć musi.

      Zdaje się, nie brak mu nic, a na nim ciąży coś, jak kamieniem.

      – Troski, bo ma dużo – odparł Bończa. – Z czasem, choćby mu tam coś dolegało… zapomni.

      – Zapewne – rzekł Kochan – ale na to potrzeba, aby jakaś lepsza dola zatarła wspomnienie tego smutku, a my sobie szczęścia napytać nie możemy.

      Teraz się niby coś błyszczy, mnie się i temu wierzyć nie chce.

      Dobek słuchał niebardzo chętnie, jakby się nie rad był rozgadywać w tym przedmiocie. Kochan przeciwnie, że się tych spraw lada komu zwierzyć nie mógł, rad był się przyjacielowi spowiadać. Ciążyły mu na piersiach.

      – Od początku się jemu w domowych sprawach nie wiodło – ciągnął dalej. – Jam się na to wszystko patrzał. Ożenili go z tą litwinką nie dla niego, ino dla tego, że staremu królowi trzeba się było z Litwą związać, a Litwie z nim przeciwko krzyżakom.

      Tyleśmy zyskali, że nam w posagu polskich jeńców przyniosła, co ich poosadzano na pustkach po tatarach…

      Soroków też soboli i kun nie wiem ile na kożuchy nam przyszło.

      Na nieboszczkę panią nic nie powiem, piękna była, dobra była, ptaszę nie kobieta. Wsadzono ją do klatki, wywieziono z jej lasów, płoszyła się coraz jak ptaszę.

      – Królewicza gdzieindziej, ją kędyindziej ciągnęło. Jemu się chciało na szeroki świat, na takie dwory, jak francuzki, włoski, węgierski, a Hannie do lasu zawsze! Prostaczkowata sobie była, jakby chłopianka, śmiała się na głos, nie zważając na ludzi, mówiła, co jej przyszło do głowy, nie pilnując dworskiego obyczaju.

      Księża ręce łamali, bo się ledwie przeżegnać nauczyła. Król by ją był kochał może, a no do jej humoru zdziczeć mu trzeba było. Więc nie mógł… Żeby mu była choć syna dała, a tu córka.

      Dobek przerwał od niechcenia.

      – Masz mówić, no to powiedz mi lepiej całą tą nieszczęsną węgierską sprawę. Dobrze jej nie znam.

      – Starą biedę i smutek przypominać – odezwał się pomyślawszy Kochan – to jak zgojoną ranę rozdrapać. A no, kiedy się zmówiło o tem, powiem. Byłem ci tam z nim.

      Jechaliśmy naówczas z rozkazu starego pana do Wyszehradu do Karoberta i naszej królewnej Elżbiety, żony jego. Wyście u tych francuzów nie bywali! Takiego dworu, jak u tych państwa na świecie widzieć trudno. Po naszym, jak raj się jakiś wydawał. Przepych wielki, a wesołość, a śpiewy, a muzyki, i wszystko strojne, pańskie, świetne, a obyczaje osobliwe, francuzkie i włoskie.

      Z całego świata kuglarze, śpiewaki, rzemieślniki, mądrale, suknie od złotogłowów, opony od jedwabiów.

      W święta, gdy występowali królestwo, mówiono, że i na cesarskim dworze piękniej być nie mogło. Wszystkiemi językami słyszałeś tam mówiących, począwszy od tej mowy madziarskiej, którejem się ja nigdy ani słowa nauczyć nie mógł, aż do francuzkiej, włoskiej, niemieckiej i łacińskiej.

      A że królowa, siostra naszego pana, bardzo zabawy, skoki, muzykę i turnieje lubiła i do dziś dnia lubi, było na co patrzeć i czem się cieszyć dzień w dzień.

      Dopieroż na przyjęcie brata, którego Elżbieta kocha bardzo, gdy poczęła się zmagać, nie było chwili spoczynku. Łowy, turnieje, bankiety po bankietach następowały, skoki, śpiewy, igraszki różne. Kobiety na dworze węgierki, włoszki aż oczy rwały. Powiedziałbym piękne, jak anioły, ale chyba do nich nie były podobne. Kraśne dziewczęta i niewiasty, jakich u nas nie widać, ale gdy która spojrzała na człowieka, jakby ogniem rzucił. Krew zdawała się kipieć w tych pogankach… strach! aż mrowie przechodziło!

      Wziął z nas który do tańca, to nim miotała jak piórem…

      Ucztowaliśmy i biesiadowaliśmy tydzień z górą, jak w raju! Między dziewczętami, co przy królowej były, najpiękniejsza pewnie zwała się Klara, a była córką urzędnika Karobertowego, imieniem Felicyana Amadeja. Powiadano o nim, że z małego był wyrósł, służąc pierw na dworze Maćka z Tręczyna Siedmiogrodzkiego, od którego do Karoberta przystał.

      Dziewka była godną choć królową się zwać: twarz jak mleko biała, oczy czarne, włos kruczy, postać osobliwa, a i duma, którą, jak koronę, na głowie nosiła, piękności jej dodawała.

      Za to ojciec jak zbój i drab straszno wyglądał. Olbrzymiego rostu, niezgrabny, szatańskie miał oczy koso patrzące i głos chrapliwy, gdy zagadał, mrozem przejmował. Coś w nim było dzikiego, jakby tylko co z lasu wyszedł. Dumą też obrażał, bo choć chłopisko proste było, królowi ledwie głową skłaniał.

      Z tym pod wieczór na gościńcu się spotykać najmężniejszemu nie byłoby wygodnie. Ale król tego niedźwiedzia lubił, bo mu pięścią silną ład na dworze utrzymywał.

      Jam zaraz postrzegł w tańcu, СКАЧАТЬ