Название: Klechdy polskie
Автор: Bolesław Leśmian
Издательство: Public Domain
Жанр: Зарубежная классика
isbn:
isbn:
– Mój jesteś, bom cię kupił! – zaprzeczył Piórkowski.
– Kupiłeś mię za mego własnego talara i za mego własnego dukata, które mi księżyc ku ozdobie i ku pociesze na bosych stopach złożył.
– Podarowałeś mi te klejnoty przygodne, a teraz poniewczasie chcesz darowiznę cofnąć? Mój jesteś i basta! Przygotuj się, bo zaraz z tego krańca świata zepchnę cię do pobliskich czeluści piekielnych!
– Nie zepchniesz! – odpowiedział znowu Tajemnik. – Obiecałeś mi przecież ojcować, a chcesz się po macoszemu ze mną obejść?
– Zapomniałeś chyba, żem się onego ojcowania co prędzej wyrzekł – odparł diabeł głosem zniecierpliwionym.
– Wyrzekłeś się – to prawda – szepnął Tajemnik – lecz nie wyrzekł go się Ten, który mi zawsze po wieczne czasy będzie ojcował.
– Nie będzie! – zaprzeczył diabeł z wielkim ożywieniem i z widocznym niepokojem.
– Będzie! – upierał się Tajemnik i dłoń wzniósł ku czołu, aby znak krzyża uczynić.
Ale dłoń, którą niegdyś samochcąc zatrzymał w powietrzu, skamieniała teraz bez ruchu naprzeciw czoła tak, że nie mógł zapoczątkowanego znaku krzyża dłonią ową dokończyć.
Wówczas jej było z drogi, teraz – po drodze, jeno sama droga postroniła się, widać unikając grzesznej dłoni.
Diabeł spojrzał na ową dłoń i rzekł z pogardą:
– Zaczekam, aż się zmęczysz i dłoń ową opuścisz, a wówczas zawładnę twym ciałem i duszą.
– Nie opuszczę jej nigdy! – odparł Tajemnik z mocą.
– Opuścisz, gdy ci sił zabraknie i gdy się przekonasz, że Ów, do kogo ją wzniosłeś, nie będzie ci ojcował!
– Będzie! – upierał się Tajemnik.
– Nie będzie! – zaprzeczał diabeł.
– Będzie!
– Nie będzie!
I znowu spojrzał diabeł na wzniesioną dłoń Tajemnika, czekając, zali19 już prędko ją opuści, zniewolony umęczeniem.
Wszakże czekał na próżno.
Minął wiek, minął drugi i trzeci, a Tajemnik dłoń jak trzymał, tak trzyma. Mimo bólu, mimo znużenia nie opuszcza swej dłoni, która znak krzyża jeno zapoczątkować ongi zdołała.
Majka
Działo się na pierwszy dzień Zielonych Świątek20. W maju ów dzień wypadł. Marcin Dziura nie po bożemu go spędził, bo w karczmie. Milczał i pił, pił i milczał. Trudno nawet powiedzieć, czego mu więcej było potrzeba – picia czy milczenia. Jedno i drugie zarówno było niezbędne.
Inni gawędą stosowną wódkę zabarwiali, a on siedział odludnie wpodle21 ściany i pił sam do siebie, jakby się przed chwilą dopiero ze sobą samym pokumał22 czy pobratał.
Tęsknota go jakaś bezimienna opadła i do samotności niewoliła.
Nie umiałby nawet opowiedzieć, jak owa tęsknota na oko wygląda, po co przyszła, czego chce i ku czemu się garnie.
Wiedział jeno, że mu serce w piersi coś tak sparło, jak czasem dech w gardle spiera.
Już od tygodnia czuł, że mu czegoś braknie, a określić braku nie potrafił.
– Niech sobie – powiada – i nadal w swym nieokreśleniu przebywa, jeśli mu tam dobrze i wygodnie.
Na próżno młynarzowa, rok temu jeszcze owdowiawszy, gdy Dziura przed tygodniem o tym braku i o tej tęsknocie jej prawił, stan jego bezżenny mimochodem skarciła.
Nie słuchał jej Dziura, a brak tymczasem coraz się zwiększał, jakby rósł na drożdżach za piecem. I teraz oto, w karczmie siedząc i poczucie onego braku rozważając, wymiarkował, że mu właśnie wódki zabrakło.
Ale nadaremno wódką brak ów starannie wypełniał. Przeklęte poczucie trwało nadal. Dzień cały Dziura w karczmie przetrwał, a nocą, gdy właśnie inni na dobre schodzić się zaczęli, karczmę nagle opuścił.
Wyszedł ze wsi w pole, pszenicą przesłonięte.
Noc księżycowa, z równią kłosów pszeniczych zetknięta, w miejscu onego zetknięcia dymiła światłem błękitnawym, rozwidniając odmienne cokolwiek, bo srebrzyście wybiegłe tu i ówdzie ponad równią kłosy samotne, dorywczo wybujałe, które to zazwyczaj stróżami przezywają.
W powietrzu pachniało jak we młynie.
Idąc brzegiem pszenicy, Dziura dłoń płazem sunął po jej grzbietach posłusznie falujących, bo mu przyjemnie było za pomocą dłoni porozumiewać się z ich gładkością i ochłodą, jakby właśnie tą dłonią światło księżycowe zgarniał.
Zgarniał je kęs czasu, aż tu nagle dłoń na jakąś przegrodę natrafiła, i nie na zwykłą przegrodę, jeno na żywą, bo czuł Dziura że owa przegroda czy to postronić23 się, czy to umknąć usiłuje.
Zanurzył dłoń głębiej w pszenicy i niezwłocznie pochwycił coś, niby sznur jedwabny.
Pociągnął za sznur i widzi, że to nie sznur, lecz warkocz złocisty.
Pociągnął tedy za warkocz, a tuż za warkoczem głowa się czyjaś z pszenicy wychyla.
Głowa dziewczęcia, a w ślad za głową – szyja biała, a w ślad za szyją ramiona młode, obcisłe…
Zaniechał Dziura dalszego pociągania.
Dość mi na tym, com po ramiona obejrzeć zdołał – pomyślał nie bez słuszności. – Tyle się tego z pszenicy wyłoniło, że już można z tym wyłoniątkiem i pogawędzić, i o rodowód zapytać. Wystarczy!
Pochylił się nieco i, warkocza z rąk nie wypuszczając, zajrzał do oczu błękitnych, ponad pszenicą, jako dwa świetlaki, jaśniejących.
– Domyślam się, coś za jedna! – powiedział. – Majka jesteś i basta! W pszenicy w noc Zielonych Świątek rusałkujesz24, czatując pewnikiem na przechodniów urodziwych, brakiem czegoś nieokreślonego niby pokusą dotkniętych.
– Puść mnie! – jęknęła Majka, gdyż ona to była we własnej osobie.
– A jak puszczę – to co? – zapytał ciekawie Dziura.
СКАЧАТЬ
19
20
21
22
23
24