Название: Klechdy polskie
Автор: Bolesław Leśmian
Издательство: Public Domain
Жанр: Зарубежная классика
isbn:
isbn:
– Do widzenia! – szepnął Tajemnik ze wzgardliwym i gorzkim uśmiechem.
W tej samej chwili czapka, jakby żegnając złotego zbiega, zsunęła się z głowy Tajemnika i spadła w otchłań wraz z ukrytymi w niej dukatami.
W ślad za nią reszta dukatów i talarów wysypała się z kieszeni i zza pazuchy i gromadnie zaroiła się w powietrzu, jak pszczoły z dziupli wykurzone.
Tajemnik zubożał nagle w przestworach niebieskich i dawna nędza zaskoczyła go znowu, w miejscu od ziemi wielce odległym.
W miarę jak się pozbywał cennego balastu, upiór coraz wyżej wzbijał się z nim w powietrze.
Lecieli dość długo.
Starał się Tajemnik godziny zgadywać, lecz poniechał wkrótce tej pracy mitrężnej i bezowocnej.
Wydało mu się bowiem, że jakiś zegar popsuty we łbie mu się zagnieździł i nie tyle czas odmierza, ile zastojem i przewłoką życie mu obrzydza.
Dobrnąwszy do jakiegoś, upatrzonego zapewne, miejsca w przestrzeni, upiór skręcił nagle już to na prawo, już to na lewo.
Trudno było zajętemu uciążliwym zwisaniem Tajemnikowi rozróżnić prawy kierunek od lewego w chwili, gdy mu się cały świat do góry nogami odwrócił.
Dość, że upiór skręcił, i dość, że w tym samym czasie Tajemnik, ile zdołał zauważyć, zauważył niezwłocznie jakąś postać, która naprzeciw nim, lecąc, zdążała.
Gdy ów zaoczny z dala przechodzień napowietrzny zrównał się z nimi, Tajemnik gębę odwróconą ze zdziwienia rozwarł na chwilę, poznając w onym przechodniu samego Piórkowskiego.
Piórkowski nie spojrzał nawet na dawnego znajomego, jeno znak dłonią dając, do upiora się zwrócił.
– Zaczekaj no, waść, napowietrzniku zawołany! – krzyknął, dłoń na powitanie wyciągając. – Chcę ci ulżyć brzemienia, które, na opak do rąk twych przytwierdzone, straci głowę pierwej, nim ją rozumu nauczysz!
Przystanął upiór w próżni i wąsem sierdziście poruszył.
– Sprzedaj mi tego grzesznika, który na darmochę i zgoła niezasłużenie odbywa dzięki twym gniewom podróż, przyrodzeniu jego wcale niedostępną. Dam ci za tego wisielca z przypadku zapłatę sowitą i niebywałą.
I, mówiąc to, Piórkowski pieczołowicie i nie bez czci wyciągnął z kieszeni talara i dukata, które to księżyc na stopach Tajemnika był złożył.
Poznał je natychmiast Tajemnik po błysku księżycowym.
A błysk ów olśnił upiora, bo niezwykłego był pochodzenia. Ślepie zaiskrzyły mu się we łbie, jakby kto siarniki, o parcianki zręcznie potarte, do dwóch, ognia chciwych, knotów przytknął niespodzianie.
– Zapłata przednia i godziwa! – zawołał znowu Piórkowski. – Tego oto talara dam ci za ciało, a dukata za duszę wspomnianego urwipołcia.
Kiwnął upiór głową na znak, że targ ubity.
Ściągnął niezwłocznie buty z nóg boleśnie tym uczynkiem dotkniętego Tajemnika i wręczył Piórkowskiemu nabyte w przestworzach brzemię.
– Wolę go bez butów niż w butach – zauważył mimochodem Piórkowski. – Bosy winien do rąk się moich dostać tak samo, jak bosy przyszedł na ziemię.
Zanim Tajemnik należycie kości swoje znużone wyprostował, Piórkowski ujął go pod ramię i jednocześnie dał upiorowi talara za ciało, a dukata za duszę.
Pochlebiła Tajemnikowi ta postronna zresztą okoliczność, że i kupiony był nie byle jako, i sprzedany niezgorzej.
Upiór, zapłatę otrzymawszy, poleciał dalej, czerwonymi butami zwycięsko potrząsając, i zginął wkrótce w oddalach nocnych.
Jeno się po nim purpurowy odblask butów w ciemnościach na odlotnem zapóźnił.
Tajemnikowi, butów nagle pozbawionemu, markotno zrobiło się na duszy, jakby go kto niemiłosiernie osierocił lub wraz z butami urodę mu całą odebrał, której zresztą natura dać – nie dała.
Chociaż, ściśle mówiąc, sam te buty ukradł, miał ci takie żałosne wrażenie, jakby mu je właśnie przed chwilą skradziono.
A chociaż nogi jego nawykły do bosej po ziemi włóczęgi, po raz pierwszy w życiu zaznał dokuczliwego wstydu, który mu ognistym rumieńcem gębę nie tylko osmalił, lecz jakoby spoliczkował na widok tych nóg do cna obnażonych w miejscu tak zewsząd widocznym i otworzystym, a tak poczesnym i wielmożnym, bo i w pobliżu nieba, i nieopodal tej nieskończoności, gdzie wszystko, poczynając od gwiazd, a kończąc na powietrzu, ma pozór odświętny, jakby tam panowała nieustanna Niedziela, wiekuistą bezczynnością pilnie zatroskana.
– Co czynisz? – zapytał nagle Piórkowski, przyglądając się zbłąkanemu na gębie chłopa rumieńcowi.
– Wstydzę się… – szepnął Tajemnik, nogami bosymi w powietrzu kłopotliwie przebierając.
Piórkowski zrozumiał.
– Nie przystoi chłopu wstydzić się nóg bosych – zauważył surowo. – Tak ci w tym rumieńcu do twarzy, jak ślepemu w okularach! Bo i jakiż to niedobór w swej grzesznej gębie owym rumieńcem zalałeś? Bacz, by ci się przed czasem w ogień piekielny nie rozżarzył! Do piekła jeszcze kęs drogi mamy. Zblednij raczej, bo czas nagli, a piekło się zbliża!
I Piórkowski pomknął chyżo, wlekąc za sobą nabytego za księżycową jałmużnę grzesznika.
Trzymał go wciąż pod ramię – na pozór przyjaźnie i poufale.
Czuł się tedy Tajemnik i wygodniej, i czcigodniej niźli w towarzystwie upiora, a i prawidłowiej, i należyciej, gdyż ciało jego odzyskało postawę przyrodzoną.
Krew odbiegła mu od głowy, a ręce i nogi pozbyły się drętwoty i bezwładu.
Lecieli wszakże tak szybko, że tchu mu w piersi brakło. Nic mówić nie mógł i nic naokół nie widział, bo w tym locie rozszalałym wszystko się zmąciło w jakąś nierozwikłaną i co chwila znikającą przejrzystość, z której jeno od czasu do czasu wyłaniał się zgiełk świateł, natłok cieni i bezoporna ciżba pyłów srebrnych, zapewne z drogi mlecznej wywianych.
Piórkowski też milczał zawzięcie, oddany całkowicie swym lotom.
Śpieszno mu było dotrzeć do celu.
A celu tego nie przewidywał, o butach czerwonych zadumany, Tajemnik.
Niósł go Piórkowski po bezdrożach napowietrznych, po rozstajach niebieskich, po kniejach śródgwiezdnych.
Niósł go tak długo, aż wreszcie zaniósł na sam kraniec świata, СКАЧАТЬ