Capreä i Roma. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Capreä i Roma - Józef Ignacy Kraszewski страница 11

Название: Capreä i Roma

Автор: Józef Ignacy Kraszewski

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ małym dworem wiernych, oczekującego co chwila wieści strasznéj lub przynieść mu mającéj głowę Sejana.

      VIII

      Dzień się miał ku zachodowi, niebo było wypogodzone i jasne, wiatr chłodny zawiewał od północy, morze błyszczało bez zmarszczki, a z wierzchołka stromego brzegu naprzeciw przylądka Minerwy widać było niezmierną przestrzeń mórz i lądów, wśród przezroczystego powietrza malujących się tak wyraźnie, jakby je czary jakie ku wyspie zbliżały.

      Gdzie niegdzie na tym uśmiechniętym brzegu Sorrentu, z Herkulesowéj świątyni nad falami wzniesionéj, z białych ołtarzy Faunów, dymek ofiar wznosił się w powietrze leciuchny i rozpływał powoli, nieznacznym wietrzykiem rozprzędany jak nici pajęcze. Oko sięgało z łatwością przez zatokę Salernium, ku przeciwnym brzegom, do Helli i przylądku Palynura, i świątynie Paestu nawet, w sinawéj dali omglone, widniały na złotych brzegach Lucanii.

      W drugą stronę, z wierzchołka wieżycy strażniczéj, przy Jowiszowéj willi się wznoszącéj, widać było jak na dłoni całe wybrzeże zatoki Cumańskiéj, z zielonością okrytym Wezuwiuszem, z Herkulesowym portykiem, Retiną, starą Parthenope, Pausilippu grotą i willami nad morzem w zieloność utulonemi, Pitecusą i Pontią i ginącemi w dali krajami Campanii szczęśliwéj ku Latium.

      Między niebem pogodném i rozpłomienioném ostatniemi słońca blaskami, a morzem w którém się ono przeglądało, najczystszemi barwy oblaném – brzegi Campanii i góry dalekie leżały złączone harmonijnemi tony powietrza, fantastycznemi kształty swemi urozmaicając ten obraz wielki, pełen majestatycznego wdzięku. Tylko po nad górami Tauru, za pyramidą Wezuwiusza, jak cienie przesuwały się lekkie chmurki blado-liliowe, stanowiące głąb tajemniczą tego czarodziejskiego widoku.

      Na wyspie cisza panowała przerażająca: żaden głos nie dochodził z jéj dolin i woda fontann ledwie śmiała szemrać po cichu.

      U stóp kamienistych małéj zatoki, od strony Campanii, gdzie przybijały okręta, stały nawy milczące i jakby do odpłynienia gotowe, ale z ich malowanych wnętrzy żaden się głos nie dobywał. Na trzech rzędach wioseł zatopionych w morzu, trzy szeregi majtków, wsparte smutnie, milczały w oczekiwaniu.

      Ozłocona promieniami zachodu, wyspa świeciła na tle szafirowego morza, jak z drogiego onyxu wykute cacko, ze swemi portyki, galeryami, kolumnami świątyń i pergulami willi obwieszonych winną macicą. Od przylądka Minerwy u dworca Jowiszowego, nad samą zwieszonego przepaścią, na białych mozaik pokładzie, oparty o bronzowe balustrady, siedział mężczyzna przygarbiony i patrzał to na szerokie morze, to na góry otaczające. Najmniejszy szelest go niecierpliwił, każdy ruch na wyspie przerażał, ale znać było, że tę boleść trawiącą starał się ukryć, i choć drgnęło ciało zesłabłe, wracało znowu do posągowego spoczynku, do bezwładnéj obojętności.

      Był to mąż lat już podeszłych, z wyłysiałą głową, okrytą wieńcem laurowym, włożonym nie tak dla ozdoby, jak z obawy piorunów, które go tego ranka zbudziły, rozlegając się po skałach; przygarbiony, wychudły, kościsty, twarzy dziwnie uderzającéj. Całe tam długie i burzliwe wypisało się życie na czole pofałdowaném, w oczach osłupiałych i straszliwie wypukłych, w porytém wrzodami cielsku, pozalepianém liśćmi ziół różnych, w ustach zaciśniętych z dzikim wyrazem szyderskiego okrucieństwa, ubierającego się uśmiechem zimnym.

      Oczy jego były zbladłe i szklanne, głowa poorana fałdami, skóra na policzkach obwisła i pocentkowana bliznami już zgojonych ran, obok których nowe, rozdarte jeszcze, zaledwie krwawo poprzysychały. Długa szyja, nieco zgięta, którą oplatały żyły wzdęte i jak sieć z pod skóry przeglądające, sterczące grube ramion kości z pod lekkiéj trabei purpurowéj, spiętéj na ramieniu rzniętym kamieniem, wychudłych rąk długie palce, grzbiet przygarbiony, pierś sucha i włosem jak ręce okryta – postać tę czyniły przerażającą.

      A jednak w obliczu stéraném i krwią namiętności nabiegłém, w rysach téj twarzy nieszlachetnemi żądzami spalonéj, widać jeszcze było, po za zgnilizną dzisiejszą, jakby świetniejszéj promyk młodości.

      Natura uczyniła niegdyś to oblicze piękném, życie je przetworzyło na maskę Satyra dzikiego, zgniotła namiętność, obawa, tęsknota i najszkaradniejsze ze wszystkich uczucie zazdrości i nienawiści.

      Przez oczy, usta i głowę tę wypełzłą, mnogie lata niezliczonemi przedarły się zgryzoty, porywami, tajonemi zemsty i boleścią, zostawując po sobie ślady sromotne i krwawe.

      Tym starcem był Tyberyusz Cezar… sam jeden dziś na odludziu szukający zapomnienia przeszłości, drżący o teraźniejszość, niedowierzający ludziom, nie rad z siebie, milczący dnie całe, by szyderstwem lub wyrokiem śmierci na krótko otworzyć usta.

      Nieco opodal od niego stali jakby czekając rozkazów kilku ludzi skrytych za kolumny portyku, a pomiędzy nimi odznaczał się młodzieniec wysokiego wzrostu, chudy, cery śniadéj i jakby opalonéj, którego rysy dziwnego, niepochwyconego wyrazu, uderzały rodowemi arystokratycznemi cechami. Ale natura, dając mu oblicze piękne prawie, chciała tylko oznaczyć pochodzenie i typ ten sama starła w swych rękach, piętnując go na rozpasanego szaleńca. Cajus Caligula, syn Germanika, nie miał, mimo pięknych rysów, szlachetności w twarzy; oczom jego wpadłym i jakby obłąkanym, ustom dziwacznie wykrzywionym, gdy je mowa otwarła, brakło wyrazu i powagi; czoło szerokie a nizkie, nierówne i pogarbione jakby niedokończonego popiersia, które rzeźbiarz porzucił, nie błyskało geniuszem, zapałem, ani nawet dumą; znać było, że myśli w nim mieszkać ciasno.

      Na głowie włos powiewał cieńki i w części już pełznąć zaczynający, choć młodzieńcze to oblicze nad dwadzieścia kilka lat więcéj nie okazywało. Ale i te już ciężyły na tym wyrostku, zawczasu wyniszczonym nieustannie podżeganą rozpustą.

      Cajus miał na sobie tunikę lekką i długą po kostki, bez rękawów, i togę, któréj złociste obszycie w greckie meandry całą było ozdobą; na nogach jakby dla przypomnienia przezwiska, które mu żołnierze niegdyś nadali, pieszcząc się z ulubionego wodza dziecięciem, caligae, perłami szyte.

      Oko jego z za kolumn śledziło każde poruszenie przybranego ojca i pana, a myśl nim tylko zdawała się zajęta.

      Daléj nieco stojące dwie jeszcze postacie, w greckie purpurowe trybomiona odziane, z głowy łysemi i pokorną postawą, tém się tylko od siebie różniły, że jeden był wychudły i połamany a zgięty jak stara winna latorośl sękata, drugi Ezopowy garb nosił na grzbiecie. Odzież obu jednaka, zdradzała domowników Cezara, a na licach ich malowało się znużenie i jakby tęsknota, która w téj chwili, gdy od nikogo postrzeżonymi być nie mogli, mimowolnie wybiła się z pod dźwiganéj maski służebnéj.

      Głębiéj jeszcze, w długim marmurowym portyku, patrzał na morze, przechadzając się, starzec siwy, z długą brodą białą, w szacie filozofa, brunatnéj, poplamionéj i zszarzanéj, z założonemi na piersiach wyschłemi rękami…

      Wśród tych popiersi, napiętnowanych namiętnościami różnemi, w konwulsyjném jakiémś drganiu stężałych – wspaniale odbijała się ta głowa starca Thrasylla, piękna, spokojna, poważna, acz chłodem śmierci spowita. Znać było, że życie nie potrafiło przygnieść tego człowieka, choć nad nim wielkiém ciężyło brzemieniem… oczy choć wpadłe, patrzały pogodnie na morze i Surrentyńskie brzegi, usta były smutne ale przymknięte СКАЧАТЬ