Brühl, tom drugi. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Brühl, tom drugi - Józef Ignacy Kraszewski страница 7

Название: Brühl, tom drugi

Автор: Józef Ignacy Kraszewski

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ inaczéj być nie może – zawołała Frania – pan możesz tu w gabinecie na sofce, na fotelu, gdzie chcesz przepędzić noc, ja pójdę do sypialni i zamknę się.

      Brühl spojrzał na nią niespokojny.

      – Pozwolisz więc pani, abym poszedł się przebrać i powrócił tu. Nikt w świecie stosunku naszego znać ani się go domyślać nie powinien. To pani wiadomo.

      – Rozumiem! rozumiem! musi to być wszystko tajemnicą, a my najczulszemi małżonkami. Wyznaj pan, że po białym dniu to platoniczne małżeństwo nasze, będzie nadzwyczaj zabawne. Ludzie będą panu zazdrościć, kobiéty mnie; bo pan dla innych jesteś nie brzydkim mężczyzną, ale król daleko od was piękniejszy i – król w dodatku! Wolę być tajemną króla kochanką, niż prawdziwą ministra żoną.

      Z szyderstwem śmiać się zaczęła.

      – Wystawiam sobie jak N. pan na mnie przy żonie obawiać się będzie rzucić okiem, jaki będzie musiał być chłodny…

      – Pani – łamiąc ręce przerwał Brühl – ściany mają uszy!

      Frania ruszyła ramionami.

      – Pani wiész – szepnął – że gdyby się to nietylko wydać miało, ale gdyby najlżejsze posądzenie, cień tylko prawdy wyszedł na świat, dla mnie i dla was wszystko zgubione.

      – Szczególniéj dla mnie – odparła kobieta – bobym została z panem en téte à teté, bez żadnego widoku pociechy, a toby mi życie struło…

      Więc – cicho.

      Brühl, nic nie mówiąc, wysunął się z pokoju. Salony, które przechodził, jeszcze stały oświecone; przesunął się przez nie wolnym krokiem i na drugim ich końcu wszedł do swojego gabinetu. Kamerdyner i lokaj czekali tu na niego, wiedząc, że przyjdzie się przebierać.

      Na stoliczku leżał strój ranny: paradny szlafrok z lyońskiego atłasu niebieskiego w żywo barwione kwiaty i świeża, biała jak śniég bielizna, i lekkie buciki jedwabne. Wszystko to było niepokalanéj świeżości.

      Ponieważ przejście przez salony miało być znakiem pogaszenia świateł, kamerdyner wziął dwa srebrne lichtarze w ręce i poszedł przodem, świecąc mu do sypialni. U drzwi jéj Brühl go skinieniem odprawił i wszedł.

      W gabinecie nie było nikogo, oprócz zrzuconéj zasłony i wianka pani młodéj, jéj rękawiczek i chustki. Drzwi dalsze od sypialni, były zamknięte.

      Nocna lampka paliła się w kątku… w pokoju mrok panował i cisza. Zégar w mieście bił późną nocy godzinę. Brühl spojrzał najprzód przez okno, w ulicy już było pusto, illuminacya gasła. Po nad czarnemi kamienicami, stojącemi w mrokach, księżyc się wzbił wysoko i pływał w bawełnianych chmurach białych.

      Noc była ciepła, letnia, milcząca… otworzył zdaleka okno, bo go powietrze dusiło.

      W sypialni najmniejszego nie słychać było szelestu.

      Mąż pięknéj Frani, przeszedłszy kilka razy po pokoju, obejrzał się, szukając miejsca dla spoczynku. Maleńka sofka i przystawione do niéj krzesło, musiały mu zastąpić posłanie. Sparł się na ręku i dumał… uśmiech ironiczny przebiegał mu usta, kilka razy spojrzał na drzwi sypialni i wkrótce, wszedłszy w innego rodzaju rozmyślania o przyszłości, znużony drzemać zaczął.

      W snach przed oczyma śniło mu się złoto, świeciły brylanty, przewijały koronki, sunął cały przepych królewski, niemy, bez twarzy ludzkiéj, bez serca; potém obłoki białe, na nich cyfra z hrabiowską koroną i mroki.

      Gdy oczy znużone otworzył, dzień już był biały, który go nieco przestraszył. Ruszył się coprędzéj z improwizowanego, a niewygodnego łóżka swego, krzesło postawił w miejscu, obwinął szlafrokiem i na palcach wyszedł do swoich pokojów.

      Oczy jego szukały najprzód zégara… z przerażeniem ujrzał na jednym z nich godzinę szóstą ranną, o któréj zwykł był dzień już rozpoczynać. Wchodząc do gabinetu swego, spostrzegł téż stojącego już w pośrodku O. Guariniego, w swym rannym surducie szarym z czarnemi guziczkami, uśmiechającego się dobrodusznie.

      Jezuita pozdrowił go milczący uściskiem ręki, którą Brühl ucałował, zarumieniony nieco i zmieszany. Nim przemówili, oczy ich nawzajem się badając, po kilkakroć spojrzały na siebie wzajemnie.

      Guarini zbliżył się doń z tajemniczą twarzą.

      – Ministrowie, jak wy, nawet nazajutrz po ślubie, nie mają prawa wysypiać się długo, szczególniéj tacy, jak wy, co macie nieprzyjaciół groźnych.

      Rękę podniósł do góry,

      – Z wami Ojcze i przy pomocy królowéj, obawiać się ich nie mam potrzeby – odezwał się Brühl.

      – Obawiać się i być ostrożnym potrzeba zawsze – szepnął O. Guarini… Zawsze, choćbyście mieli za sobą królową nawet, bo królowe nie zawsze panują, mój drogi.

      – Ale wy Ojcze – jeszcze ciszéj dodał minister – panujecie i panować spodziewam się będziecie sumieniu króla, a pana naszego zawsze.

      – Moje dziecko, ja téż nie jestem nieśmiertelny, jestem stary i czuję żem grat, który wkrótce pójdzie na śmietnisko.

      Chwilkę pomilczeli. Guarini się przeszedł po pokoju z rękami w tył założonemi.

      – Księcia Lichtensteina trochę przysposobiłem i ja, i królowa – rzekł – ale powoli idzie, oględnie i w ogóle z tą całą kampanią naszą spieszyć nie można.

      Dajmy czas królowi, mnie, okolicznościom, aby naszego pana przysposobiły. Dotąd Sułkowski u niego pierwszym. Sułkowski wszystkiém… Wy pamięć ojca macie za sobą; starajcie się miéć coś więcéj…

      Zamilkł O. Guarini.

      – Piano, piano, pianissimo! – szeptał.

      Do naszego pana, trzeba umiéć mówić, umiéć trafić. Al canto si conosce l’ucello, ed ad parlar il cervello (Ze śpiéwu poznać ptaka, a z mowy mózgownicę).

      I uśmiechał się poczciwy Padre, a że lubił włoskie, ludowe pogadanki dodał: Duro con duro non fan mai muro. (Twardy z twardym muru nie zlepi). Sułkowski bywa duro, waćpan powinieneś być mięciuchny i giętki.

      Ma piano, piano!

      Tu zbliżywszy się do ucha, począł coś szeptać żywo i ruchami rąk sobie dopomagając, potém na zégar spojrzawszy, chwycił za kapelusz i wyniósł się pospiesznie.

      Z drugiéj strony już pukano.

      Żółta, pokrzywiona twarz Hennicke, pokazała się ostrożnie we drzwiach napół odemkniętych i cały radzca wszedł za nią. Pod pachą dźwigał massę papiérów; najprzód zmierzył okiem Brühla, jakby z twarzy się dobadywał termometru humoru.

      – Ekscelencyo – rzekł – najprzód powinszowania moje.

      – Najprzód СКАЧАТЬ