Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie, którego zwano Duninem. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie, którego zwano Duninem - Józef Ignacy Kraszewski страница 17

СКАЧАТЬ Światosław przeprowadził, pod rękę go ująwszy, zmawiając się z nim, aby nazajutrz razem ze psy i sokoły na łowy ciągnęli, i obiecując zajechać po niego.

      Weselszy daleko niż jechał na ten dwór powracał Jaksa z Biskupem. – Ks. Janik poszedł zaraz do pacierzy swych i oczekujących nań księży, a Marek sam został z Zułą, który chciwie o dwór pana Petrka i o przyjęcie na niem dopytywać go zaczął. – Stary ciekawy był bardzo a dla otyłości mało się mógł ruszać. – W ciągu opowiadania, gdy o Błogosławie napomknął młody i mimowolnie się zarumienił wymawiając jéj imię, Zuła chwycił go śmiejąc się za ręce.

      – A no! krzyknął, więceście to cudo widzieli, tę białą gołąbkę, która się w gnieździe Petrkowém niewiedziéć zkąd wzięła! Nieujmując Petrkowi, do jastrzębia albo kobuza podobniejszy jest, niż do ojca takiéj ptaszyny złotéj. Dziki i prosty człek, choć doszedł wielkich skarbów i mocy wielkiéj. Jeszcze starzy ludzie pamiętają, gdy od czeskiéj granicy w kilka pono koni tu przybył, ofiarując się na służbę królowi, zwano go naówczas rycerzem z Donina. – Urósł potém prędko i księżniczki za żonę dostał i takiéj córki ślicznej i syna dorodnego – i włości niepoliczonych i skarbów o których cuda prawią. A muszą być wielkie, gdy niemi na kościoły sypie i sypie i nieubywa mu nic…

      Córka godną króla zaślubić! dodał unosząc się i ręce składając Zuła.

      – Piękniejszéj nad nią widzieć trudno, tam nawet gdzie na pięknościach niezbywa! zawtórował Jaksa.

      – A wiano po niéj, – rzekł Zuła – mało powiedzieć dziesięć kubłów złota i dziesięć srebra wozów!!

      Wziął się aż za głowę stary. – Ale téż tam – dodał – prostemu rycerzowi, ziemianinowi na jednym dwu gródkach ani się posunąć. – Chowają ten rajski kwiatek dla mocnéj dłoni! – dla pańskich rąk! Oboje wysoko patrzą, – szczególniéj sama Petrkowa, która się kniahinią nazywać każe. A mówi, – słyszę – głośno, – niech mąż z synem robi co chce, córkę ja wydam sama, i nie dokąd tylko tam zkąd jéj matka, aby na stolicy siedziała.

      Jaksa posępnie spuścił głowę. —

      – Szkoda będzie tego kwiatu, gdy go nam zabiorą, – rzekł Zuła, – ale bab mamy siła, – zostanie tego zawsze dosyć. – Każda z nich hoża póki wianuszek nosi, i wszystkie potém więdnieją prędko, że ich nie poznać! – I tę pewnie nie inny los spotka, bo piękność jak wiosna jest, – kiedy rozkwita przekwita.

      Śmiał się prawiąc tak Zuła a Jaksa milczał już.

      Drugiego dnia ze Światosławem jechali na łowy, cały dzień biegając ze psy i sokoły, tak że późno już na noc wrócili do miasta. A że podle dworu i góry Sobótki jechać im było trzeba, Światosław na wieczorny chléb zabrał przyjaciela z sobą.

      Ledwie doń zasiedli, gdy, pewnie o obcym niewiedząca siostra nadbiegła do brata. Jaksa się porwał, ujrzawszy ją i o mało nie spłoszył strwożoną, gdy go ujrzała. – Brat ledwie na chwilkę mógł ją powstrzymać zapytaniami o rodziców.

      Miał czas gość stojąc z wlepionemi w nią oczyma, przypatrzeć się jak chciał ślicznemu dziewczęciu. Serce mu w piersi kołatało, gdy ona, jak dziecko zuchwałe, mierzyła go ciekawém wejrzeniem.

      Widział ją uśmiechającą się do brata. Słyszał mówiącą takim głosem, jakim rajskie śpiewają ptaki i wydała mu się zblizka stokroć piękniejszą niż zdaleka, a gdy odchodząc na pożegnanie, oczyma rzuciła ku niemu płonąc cała, ledwie na kolana niepadł przed nią.

      Gdy potem do dworu Biskupiego wracał, po téj wielkiéj radości, która tak krótko trwała, zrobiło mu się w sercu smutno i tęskno i sam niewiedział dla czego począł strasznie boleć nad sobą. Na świecie mu było pusto i czarno – nieznośnie…

      Zuła, który wyszedł go witać, słowa zeń dobyć nie mogąc, domyślał się trafnie, że sokoły ks. Janika musiały się źle popisać. —

      V

      Stary gródek w którym podówczas mieszkali Jaksowie, co się z Miechowa pisali, był w Komorowie. – Lasami ogromnemi otoczony, na pagórku tkwił nie wielkim, ale wałami mocnemi obwarowany, i, choć nie obszerny ani pokaźny, sławił się jako najstarsze w téj ziemi gniazdo rodu Jaksowego. Jak wszystkie takie przedwieczne grodziska, zdala na to czém był nie wyglądał. Ludzie wszakże wiedzieli, że w Komorowie Jaksowie mieli skarbiec książęcy i wszelakiego dostatku moc ogromną. – Ci co się dworu dotykali, służyli i stróżowali około niego, opowiadali że jako jeden gród był na górze, tak drugi większy daleko, niedostępny dla nikogo w górze saméj, pod ziemią się mieścił, a chodnikami z niego kędyś wyjść było można w świat niepostrzeżonemu. – Opowiadano téż że w wykutych w ziemi izbach i komnatach stały kadzie złota, leżały stosy srebra jak w lesie drzewo, gdy je rąbią i składają. – Prawiono cuda – tego jednak nikt obcy niewidział nigdy, gdyż zawsze tylko jeden z rodziny znał tajemnicę wchodu i wychodu, a niepowierzał jéj nikomu, aż na łożu śmiertelném. – Mówiono téż iż były zaklęcia jakieś straszne, co przystęp do podziemiów śmiertelnym dla obcych czyniły. —

      Powiadano że gdy raz, sto lat temu, Połowce na zamek wtargnęli i dobyli się do wnętrza, znikli z niego ludzie wszyscy jakby cudem, że oprócz koni w stajniach i psów żywego nie znaleźli ducha, a łupu téż tak jak żadnego, bo go miano czas gdzieś unieść i poukrywać. – Przypisywano to czarom i sile jakiéjś nieznanéj, któréj lud pospolity lękał się wielce.

      Do zamku wiodły jedne wrota z wieżycą drewnianą, ale te pominąwszy szło się szyją między wałami dwoma i dopiero drugiemi wroty wchodziło w dziedziniec. – Tu w pośrodku dwór stał stary z ogromnych modrzewiowych kloców, jakby na wieki zbudowany. Takich drzew z jakich go zestawiono już potém lasy nie widziały. – Były to pono pierwsze co tu urosły po narodzeniu się ziemi i po opadnięciu wód, a każdy pień był tak przepotężny, że ludzie w kilku jednego objąć nie mogli, a tak twarde że ich topor nie imał, i szczerbił się jak na kamieniu. – Więc choć ten dwór setki lat stał, zdrów był i cały, tylko posiwiał i zczerniał miejscami. – A drasnąć było tę skórę, którą nań włożyły wieki, z pod niéj zdrowa miąższ żółta jako wosk świeciła.

      W ścianach grubych siedziały małe starodawne okienka bez błon, z okienniczkami szczelnemi, które mało co światła do środka puszczały i drzwi były nizkie i wszystek pozór nie teraźniejszy. – Ten co to budował nietylko o moc dbał, ale i o ozdobę, bo w tych kłodach po rogach, po belkach, – nad drzwiami dziwolągi powyrzezywał, jakich chyba nigdy na świecie niebywało, i żadne oko ludzkie ich nie widziało. – Siedziały tam, jakby na postrach poczwary z głowy ptasiemi, z nogami lwów, z łapami niedźwiedzi, ze skrzydły rozpostartemi, to orły niby z paszczękami wilczemi, to smoki jakieś z pozakręcanemi ogony wężowemi. – Niegdyś potwory te malowane były, ale barwy z nich dawno zmyły deszcze i wypaliło słońce do szczętu. —

      W osobliwszym tym starym dworze latem, – około tych poczwar, ba w ich gardłach gnieździło się ptastwo, kręciło po nich i szczebiotało, tak że one drewniane rzeźby żyć się i gadać zdawały. —

      W Komorowie mieszkała matka Jaksowa, – pani wielkiego rodu, kędyś z za Łużyc czy od Pomorza wzięta. – Poganką ją pono zaswatał był stary, – przywiózł na dwór swój, – ochrzcił, i tu się dopiero nowéj wiary uczyć musiała. – Miał po niéj СКАЧАТЬ