Название: Potop, tom drugi
Автор: Генрик Сенкевич
Издательство: Public Domain
Жанр: Повести
isbn:
isbn:
– Co tu gadać! – rzekł Biłous – lepiej policzyć: Lubieniec, Witkowski, Zawratyński, nasz pułkownik – i wszystkich jeden mąż obalił, i to broni nie mający, takich ludzi, z których każdy z czterema nieraz rady sobie dawał. Bez diabelskiej pomocy nie mógłby on tego dokazać.
– Polećmy dusze Bogu, bo jeśli on niesamowity, to mu diabeł i tu drogę pokaże.
– A i bez tego długie on ma ręce, jako pan taki…
– Cicho no! – rzekł nagle Soroka – coś tu po liściach szeleszcze.
Żołnierze umilkli i nadstawili uszu. W pobliżu istotnie dały się słyszeć jakieś ciężkie kroki, pod którymi opadłe liście szeleściały bardzo wyraźnie.
– Konie słychać – szepnął Soroka.
Lecz kroki poczęły oddalać się od chaty, a wkrótce potem rozległo się groźne i chrapliwe beczenie jelenia.
– To jelenie! Byk się łaniom oznajmia albo drugiego rogala straszy.
– W całym lesie gody, jakoby się diabeł żenił.
Umilkli znowu i poczęli drzemać, jeno wachmistrz podnosił czasem głowę i nasłuchiwał przez chwilę, po czym głowa opadała mu zaraz na piersi. Tak zeszła godzina i druga, aż na koniec sosny najbliższe z czarnych uczyniły się szare, a wierzchołki bielały coraz bardziej, jakoby je kto roztopionym srebrem namaścił. Ryki jelenie umilkły i cisza zupełna zapanowała w głębiach leśnych. Z wolna brzask począł przechodzić w świtanie, białe i blade światło jęło wsiąkać w siebie różowe i złote blaski, na koniec nastał dzień zupełny i oświecił znużone twarze żołnierzy śpiących twardym snem pod chatą.
Wtem drzwi się otwarły, Kmicic ukazał się w progu i zawołał:
– Soroka! bywaj!
Żołnierze zerwali się na równe nogi.
– Dla Boga, to wasza miłość na nogach? – rzekł Soroka.
– A wy pospaliście się jak woły; można by wam łby poucinać i za płot powyrzucać, nimby się który rozbudził.
– Czuwaliśmy do rana, panie pułkowniku, zasnęliśmy dopiero o dniu białym.
Kmicic rozejrzał się dokoła.
– Gdzie jesteśmy?
– W lesie, panie pułkowniku.
– To i ja widzę. Ale co to za chałupa?
– Tego my sami nie wiemy.
– Chodź za mną! – rzekł pan Andrzej.
I cofnął się do wnętrza chaty. Soroka podążył za nim.
– Słuchaj – rzekł Kmicic, siadłszy na tapczanie – wszakże to książę do mnie strzelił?
– Tak jest.
– A co się z nim stało?
– Uszedł.
Nastała chwila milczenia.
– To źle! – rzekł Kmicic – bardzo źle! Lepiej było go położyć niż żywego puszczać.
– My tak i chcieli, ale…
– Ale co?
Soroka opowiedział pokrótce, co się stało. Kmicic słuchał nad podziw spokojnie, jeno oczy poczęły mu gorzeć, a w końcu rzekł:
– Tedy on górą, ale się jeszcze spotkamy. Czemuś zjechał z gościńca?
– Bałem się pogoni.
– To i słusznie, bo pewno była. Za mało nas teraz na Bogusławową potęgę… diablo za mało!… Przy tym on do Prus ruszył, tam nie możemy go ścigać, trzeba czekać…
Soroka odetchnął. Pan Kmicic widocznie nie obawiał się znów tak bardzo księcia Bogusława, skoro o pościgu mówił. Ta ufność udzieliła się od razu staremu żołnierzowi przywykłemu myśleć głową swego pułkownika i czuć jego sercem.
Tymczasem pan Andrzej zamyślił się głęboko, nagle ocknął się i jął szukać czegoś koło siebie rękoma.
– A gdzie to moje listy? – spytał.
– Jakie listy?
– Którem miał przy sobie… W pasie były zatknięte; gdzie pas? – pytał gorączkowo pan Andrzej.
– Pas ja sam odpiąłem z waszej miłości, żeby waszej miłości lepiej było dychać; ot, tam leży.
– Dawaj!
Soroka podał skórzany pas podszyty irchą, w której były ściągane na sznurki kieszenie. Kmicic rozciągnął je i wydobył pośpiesznie papiery.
– To glejty do komendantów szwedzkich, a gdzie listy? – rzekł pełnym niepokoju głosem.
– Jakie listy? – powtórzył Soroka.
– Do kroćset piorunów! listy hetmana do króla szwedzkiego, do pana Lubomirskiego15 i te wszystkie, które miałem…
– Jeżeli w pasie ich nie ma, to nigdzie nie ma. Musiały zginąć w czasie jazdy.
– Na koń i szukać! – krzyknął straszliwym głosem Kmicic.
Lecz zanim zdumiony Soroka zdołał opuścić izbę, pan Andrzej zatoczył się na tapczan, jakby mu sił zbrakło, i porwawszy się rękoma za głowę, począł powtarzać jęczącym głosem:
– Aj!… moje listy, moje listy!…
Tymczasem żołnierze odjechali, prócz jednego, któremu Soroka rozkazał strażować przy chałupie. Kmicic pozostał sam w izbie i począł rozmyślać nad własnym położeniem, które nie było godne zazdrości. Bogusław uszedł. Nad panem Andrzejem zawisła straszliwa i nieunikniona zemsta potężnych Radziwiłłów. I nie tylko nad nim, ale nad wszystkimi, których kochał, a krótko mówiąc, nad Oleńką. Wiedział to Kmicic, że książę Janusz nie zawaha się uderzyć go tam, gdzie będzie go mógł zranić najboleśniej, to jest wywrzeć zemstę na osobie Billewiczówny. A wszakże Oleńka była w Kiejdanach, na łasce i niełasce straszliwego magnata, którego serce nie znało miłosierdzia. Im więcej Kmicic rozmyślał nad swym położeniem, tym jaśniej dochodził do przekonania, że było ono po prostu straszne. Po porwaniu Bogusława Radziwiłłowie będą go mieli za zdrajcę; stronnicy Jana Kazimierza, ludzie sapieżyńscy i konfederaci zbuntowani na Podlasiu mają go także za zdrajcę, za potępioną duszę radziwiłłowską. Wśród licznych obozów, stronnictw i obcych wojsk zalegających w tej chwili pola Rzeczypospolitej nie było ani jednego obozu, ani jednej partii, ani jednego wojska, które by go nie poczytywało СКАЧАТЬ
15