Название: Stara baśń, tom trzeci
Автор: Józef Ignacy Kraszewski
Издательство: Public Domain
Жанр: Повести
isbn:
isbn:
Chata już pełna była jak nabił. Mirsz stary częstował i prosił, bracia z dzbankami chodzili i poili, piwo i miód nalewano nieustannie. A że w izbie miejsca wkrótce nie stało, chłopcy i dziewczęta koło wiedli w podwórku, gdzie i gędźba43 usiadła na przyzbie.
Pieśni a pieśni, lały się jedna po drugiej.
Śpiewano za młodą, za braci, za młodego – prześpiewano tak niemal noc całą. Nocka była letnia, gwiaździsta, księżycowa, ciepła, nikomu się spać nie chciało. Starzy chyba siedząc zdrzemnęli się po miodzie na ławach, drudzy na trawach pod drzewami, a gędźba nie ustawała. Co jeden przerwał, to poczynał drugi.
Młody siedział przy Mili, a patrzał na nią i wzdychał, tej serce biło ze strachu. A! tamtych dni, gdy się jej ptaszkiem z chaty furknąć chciało, o tym smutku i obawie pojęcia nie miała. Skądże się teraz wzięły te łzy i ta trwoga?…
Doman też pasem się bawił, na ścianę patrzał, milcząc się niby uśmiechał, a gdzie był myślami, o tym nikt nie wiedział.
Tymczasem druhny nuciły.
Żegnaj mi progu domowy, żegnaj ogródku ruciany, studeńko, w której ja wodę czerpałam dla mojej trzódki. Żegnaj mi siostro kochana, żegnaj mój bracie rodzony i tobie, ojcze mój siwy, do nóg upadam spłakana… W świat idę, obcy mnie wiedzie, wianek mój z strumieniem płynie, kukułka wróży na brzozie, łzy z oczów cisną się gorzkie… Ojcze mój, bracia rodzeni, kiedy ja znów was zobaczę? Tam mi obarczą ramiona, nikt nade mną nie zapłacze…
Tętni droga, lasy gwarzą, potok szumi na dolinie… Brzęczy coś, huczy coś, ktoś do chaty pędzi… Księżycowe lice, oczy ma jak gwiazdy królewicz to pan – po naszą dziewczynę. Cały w złocie, w jasnej szacie, przy nim drużby królewicze, złotem, srebrem przepasani, jak jabłuszka malowani. Hej! otwórzcie chaty wrota, drużyna jedzie od złota, po dziewczynę, po malinę… Dary ojcu wielkie wiozą, bratu, siostrom i macierzy… Nie płacz, otrzyj oczy czarne, wianuszek mu oddaj rada… Malowany dwór u niego, złote progi, srebrne statki… A! ja płaczę, łzy mi biegą, nie będzie mi jak u matki…
O słońca wschodzie ruszył cały pochód na uroczysko pod dęby święte; stary ojciec miał im tam pobłogosławić. Drużby na konie posiadali, pannę młodą na wóz wsadzono cały suknem okryty, cały kwiatami obwieszony. Za nią jechały nucąc a zawodząc druhny, goście, tłum ciekawy.
U starego dębu młodzi szli po kolei wszystkich prosić o błogosławieństwo, padli ojcu do nóg, przybranej matce, wszystkim stojącym dokoła, aż do małych dzieci. Potem za ręce się pobrawszy kołaczem się łamali, włożono im korony na głowy, pili z kubka jednego, dłoń w dłoni siedem razy dąb święty obeszli dokoła i ojciec ich trzykroć ziarnem obsypał, a poza nimi stojąca drużyna ciągle pieśni nuciła weselne.
Wylano bogom ofiarę, odpędzono czary i uroki, kadzono zielem, rzucano liśćmi, kropiono wodą i orszak cały nazad się puścił do chaty.
Tu zabrzmiały pieśni nowe a inne. Dziewczęciu rozplatano włosy, kosę44 dziewiczą obcięto i głowę czepcem osłoniono, a gdy biała namitka45 otoczyła czoło młodej, łzy się jej z oczów rzuciły żałosne, śpiewy rozległy tęskne i bolejące. Żegnały ją drużki dziewice… ale gęślarz głośniej w struny uderzył i płaczu słychać nie było.
Do skoków stawać musieli weselni i na gwałt się weselić, aby wieczór ten złą dla życia nie był wróżbą.
Zanucono pieśni chmielne, bo też chmiel w głowach panowanie swe rozpoczynał.
– Chmielu ty psotniku, co ty robisz z ludzi, dziewicą szła z chaty, mężatką się zbudzi… Chmielu ty, mój chmielu, jak ty psujesz głowy, świat był wczoraj czarny, dzisiaj mi różowy… Chmielu, co po tyczce zwijasz się do góry, chciałoby się z tobą tak uczepić której… Dziewczęta, dziewczęta, uciekajcie z drogi, chmiel idzie, pan idzie, popodcina nogi… O chmielu, o chmielu, cudowneś ty ziele, przez cię jest szczęśliwych i biednych jest wiele. Chmielu ty weselny, królu nasz a panie, niechaj choć do jutra trwa twe panowanie…
O chmielu!…
Całą tak noc tętniała od skoków chata Mirszowa, tętniało i rozlegało się podwórko, niektórzy znużeni na przyzbie spocząwszy ledwie, wracali pić i skakać.
Już młodzi byli na świronku w łożnicy, a piwo i miód bez ustanku krążyły. Kto przypadł, ten sam sobie do woli czerpał z kadzi, bo w taki dzień każdy gościem był miłym. Kupy też tych, co szli na Lednicę, z ciekawością zwracały się ku chacie, stawały, zbliżały, dudarz grał, a gęślarze śpiewali.
Już słońce wstawać miało, gdy ujrzano z pola śpiesznym krokiem idącą o kiju starą babę. Stawała niekiedy, oglądała się jakby przelękła, podnosiła kij i wołała coś przeraźliwym głosem, ale słów dosłyszeć nie było można, bo i dudarz grał donośnie, i gęślarze śpiewali, a młodzież hasając pokrzykiwała.
Wiedźma coraz żywiej biec zaczęła zdyszana, poznano w niej z dala Jaruhę.
– Co jej jest? – zawołał stary Mirsz – leci jakby oszalała…
– E! ona tak zawsze! – śmieli się inni – lubi piwo, a chmiel z nią czyni, co chce, gotowa jeszcze pójść w skoki…
A Jaruha szła, biegła, oglądała się poza siebie strwożona i kijem kędyś pokazywała. Włos miała rozwiany w nieładzie, bieliznę pomiętą i zdartą, nogi pokrwawione.
Dobiegłszy zdyszana pod same wrota, krzyknęła:
– Uciekajcie! uciekajcie! Jedzie, toczy się smok, gadzina! Pomorcy idą! Wrogi tuż, za mną w ślad…
Usłyszeli wszyscy, ale nikt nie chciał uwierzyć własnym uszom i szalonej kobiecie.
– Tuman się toczy, dymy kłębią – tętni ziemia. Uciekajcie, uciekajcie, komu życie miłe. Ludzie ratujcie się, Pomorcy idą!
Podniosła ręce obie do góry krzycząc i upadła zmęczona.
Stary Mirsz popatrzał w dal milczący i wpadł do chaty.
– Kto żyw, na konie! – zawołał. – Jaruha przybiegła z wieścią, nawała Pomorców się toczy. Uciekać! Stara oszalała może, może stado owiec za Pomorców wzięła. Niech kto jedzie, podpatrzy. Tumany jakieś widać w dali.
Popłoch padł na taneczników, jak gdy kania się nad stadem kuropatw uwiesi, ale głowom zagrzanym nie bardzo się wierzyć chciało. Mężniejsi się ku drzwiom rzucili, a dziewczęta i niewiasty do komory – krzyki zastąpiły śpiewy, głośniejsze od nich.
Doman też wypadł z chaty, za rękę wiodąc Milę przestraszoną i płaczącą, która czoło i oczy tuląc w dłonie, wołała:
– O doloż moja – o dolo!
W podwórku zwijając się, wszyscy jak poszaleli wołali głosami różnymi.
43
44
45