Название: Stara baśń, tom trzeci
Автор: Józef Ignacy Kraszewski
Издательство: Public Domain
Жанр: Повести
isbn:
isbn:
– Cóż ci powiedziała? – zaczęli szemrać otaczający.
Wizun spuścił oczy.
– Musiałem na wyrocznię czekać… póki mi nie przyszła w jednym słowie: Wybierzcie pokornego… Nie dość mi na tym było i szedłem na ostrów święty, nad Czarny Staw, na Jasmund20, do Rekony21… pytałem u Trygłowa i Światowida… Światowid mi rzekł: Wybierzcie małego. Trygłów kazał powiedzieć: Wybierajcie ubogiego… Pytałem Rogu Światowida przez miód, który w nim stoi i rzeczono mi, że niepokój i wojna czeka nas, dopóki mały nie będzie uczyniony wielkim…
Słuchając Wizuna wszyscy się po sobie oglądali i widać było na twarzach frasunek, a stary mówił dalej.
– Com przyniósł od wyroczni bogów, to i w sobie nosiłem wprzódy… Zgody nam prędko potrzeba i jedności… Zwędrowałem wszystkie plemiona i narody nasze, jakie na ziemiach siedzą od Dniepru do Łaby, od jednego do drugiego, od sinego do białego morza, i liczyłem w myśli, wiele nas jest, a jak my mało możemy… Jedni z nas już się Niemcom poddali i trzymają z nimi; drudzy z sąsiady braćmi wojują; inni się po lasach chowają, a swoich o miedzę znać nie chcą… Każdy żyje, jako woli, a do kupy się zebrać i w kupie zgodzić najtrudniejsza rzecz… Chodzili jak ja nieraz Polanie nasi do Ranów, do świątyni, spotykali się tam z Serbami i Ludkami, i Dulębami, i Wilki, i wszelkimi plemionami jednej mowy, pili z nimi z czary razem, chleb łamali, a nazajutrz znać się nie chcieli…
Niemcy mają jednego wodza, a gdy się pokłócą, ten ich jedna jak matka dzieci przy misce, obojgu po głowach dając naukę; u nas swoboda panuje, a kto chce, szarpie… Dla onej swobody, pana nie znając, zwierzom dzikim dostajemy się na pastwę…
Gdy inaczej nie może być, choć nasze ziemie i miry niech zgodne będą, a niech wybiorą, jako rzekły wyrocznie, pokornego, małego, ubogiego…
Gdy Wizun skończył, panowało długie milczenie, a co wprzódy każdy się wielkim czynił, teraz by był rad mniejszym się stać lub okazać. I nie w smak szły te wróżby znaczniejszym, a na starego szemrali.
Wtem z tyłu poczęły niecierpliwe gromady wołać.
– Do rady! Do koła!
Wszystkie rody poczęły się kupić i ustawiać, a każdy swoich zalecać. Wnet i o przepowiedni zapomniano. Myszkowie się krwią przelaną i pracą chlubili, Leszkowie stali przy jakimś prawie, inni bogactwem się zalecali.
A że gromada Krwawej Szyi najliczniejsza była, śmielsi poczęli już go obwoływać, ale zaledwie to posłyszano z przeciwnego końca, zerwała się burza i odskoczyła połowa, ani znać go nie chcąc za wodza.
Tuż najpokorniejszego z Leszków wywoływać zaczęto, lecz zagłuszyła wrzawa ze strony przeciwnej luźne głosy.
Ci, co w kole siedzieli, powstawali, rozpierzchli się, rozbiegli.
Zgody nie było… Część znaczna precz szła na okopy, pokładła się na trawie i pijąc, narzekała na drugich. Wizun stał z boku na swej dzidzie oparty i uśmiechał się. Słońce zapadało.
Wtem na zdyszanym i potem oblanym koniu przypadł człowiek w koszuli, z dala już ręką coś ukazując a krzycząc.
Porwali się wszyscy, biegnąc ku niemu. Zsunął się wtem z konia, wołając głosem wielkim.
– Synowie kneziowi z Pomorcami i Kaszubami a Niemcy już idą na nas… już puszczę na granicy przestąpili…
Ledwie to usłyszawszy, wszyscy do koni swych biegli; popłoch i wrzawa się stała niezmierna.
– Tegośmy się doczekali spierając i krzycząc! – krzyknął Dobek gniewnie. – Rozbiegniemy się li teraz, potraciwszy głowy, to zginiemy wszyscy, bo nas po jednemu wybiorą, jak wróble ze strzechy powykręcają…
Leszkowie milczeli stanąwszy na stronie, im się z synami Chwostka łatwiej było porozumieć. Myszkom o głowy szło… zwołali się do kupy osobno.
– Na koń, kto żyw, niech każdy swoich ludzi zbiera… – poczęli zaklinać – nie ma czasu na długie rady… Gromadą iść i ławą im zastąpić drogę… Nie staniemy im do oczów, później już nie czas będzie…
Dobek przerwał gwałtownie.
– Do domów, po ludzi! – zakrzyknął nakazująco – czeladź idźcie zbierać… nazajutrz wszyscy z czym kto ma, tu nad Gopło… a stąd razem ruszym na wroga… Wieczora i nocy starczy! Na koń! Na koń!
Dosiadali też już koni, chwytając je z paszy i od wozów, kto co napadł, rozsyłano gońców i nim mrok nadszedł, grodzisko znowu stało pustym i milczącym.
Gdy noc zapadła, w stronie, z której się spodziewano najazdu, dalekie łuny już widać było na niebie.
Nazajutrz nie przybył nikt jeszcze na zborne miejsce, wszyscy się gotować musieli, niejednym i dzid i oszczepów brakło… Trzeciego dnia dopiero zaczęły się gromady powoli spływać nad brzeg jeziora. Wieść o napaści wroga ruszyła wszystkich, z odleglejszych też osad szły gromadki.
Nie pytając wyboru, Dobek, który się pierwszy znalazł na placu, sam sobie dowództwo nadał, a posłuszeństwa mu nie odmawiano. Silnym był dość, aby je wymóc, gdyby mu się kto sprzeciwił.
Ledwie ówczesny lud zbrojny, mógł się nim nazywać. Nie byli jeszcze Polanie narodem wojennym i łupieskim, ale rolniczym i spokojnym. Konieczność obrony uzbrajać się im kazała, a uzbrojenie lichym było.
Żelaznego oręża mieli mało, miedziana stara broń u niewielu się znajdowała; szła czeladź uzbrojona w młoty kamienne i obuchy, pałki nasiekiwane, łuki, proce i pociski. Kawał łubu lipowego stał za zbroję, a ozdobną zwała się tarcz, gdy ją kto skórą jedną lub dwiema obciągnął. Siekiery i noże, na jakie kogo stało, wiązano do pasa i do konia.
Czeladź i parobkowie pieszo szli, co przedniejsza drużyna i kmiecie jechali konno, na głowach dla osłony mając albo kruszcowy kabłąk, lub czapkę tylko, na ramionach kręgi mosiężne, które od uderzenia mieczem obraniały22.
Każdy ród wiódł swą gromadę, nie bardzo sforną23, grozą i strachem trzymając ją w posłuszeństwie.
Dobek latał opatrując gromady i szykując jedne przy drugich, a tu mu czeladź zaraz się waśnić poczynała, że ją uspokajać kijem musiał. Myszków sługi z Leszkami stać obok nie chcieli. Lecz Dobek gdy się rozpalił, ani spał, ani jadł, ani spoczął, póki do potyczki nie doprowadził. Wojnę lubił i dopiero żył, gdy dzidę w rękę wziąwszy, na konia siadł. Śmiały mu się oczy i drgały usta. Ku wieczorowi powysyłał najprzebiegiejszych ludzi na zwiady, aby dopytali, gdzie się nieprzyjaciel obracał. Dopiero języka dostawszy, miał przeciwko niemu wyruszyć. Tymczasem odstąpiwszy nieco, u jeziora położył się z ludźmi w gaju, aby nocą ich nie zdradziły ogniska i dymy.
II
Wrócili СКАЧАТЬ
20
21
22
23