DZIEŃ ROZRACHUNKU. John Grisham
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу DZIEŃ ROZRACHUNKU - John Grisham страница 9

Название: DZIEŃ ROZRACHUNKU

Автор: John Grisham

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Крутой детектив

Серия:

isbn: 978-83-8215-073-5

isbn:

СКАЧАТЬ Że zabił kaznodzieję – odparła Nineva, ocierając łzy z policzków.

      W liście Pete prosił Florry, żeby zadzwoniła do Joela na Uniwersytecie Vanderbilta i do Stelli w Hollins i zawiadomiła ich, że aresztowano go za zabicie wielebnego Dextera Bella. Mieli o tym z nikim nie rozmawiać, zwłaszcza z prasą, i aż do otrzymania następnych instrukcji pozostać na swoich uczelniach. Było mu przykro z powodu tak tragicznego obrotu wydarzeń, ale miał nadzieję, że pewnego dnia wszystko zrozumieją. Prosił także siostrę, by odwiedziła go nazajutrz w więzieniu, bo chce omówić z nią różne sprawy.

      Od tego wszystkiego Florry zrobiło się niedobrze, ale nie mogła okazać słabości przy służbie. Złożyła list, wetknęła go do kieszeni i odprawiła ich oboje. Nineva i Amos oddalili się, jeszcze bardziej przerażeni i skołowani niż wcześniej. Patrzyła za nimi, aż zniknęli jej z oczu, po czym usiadła z jednym ze swoich kotów na wiklinowym fotelu bujanym i próbowała opanować emocje.

      Pete rzeczywiście wydawał się nieobecny duchem podczas śniadania, zaledwie kilka godzin wcześniej, ale prawdę mówiąc, coś było z nim nie tak od powrotu z wojny. Dlaczego jej nie uprzedził? Jak mógł zrobić coś tak niewiarygodnie złego? Co z nim teraz będzie? Co będzie z jego żoną i dziećmi? Z nią, jego jedyną siostrą? I z ziemią?

      Florry nie była praktykującą metodystką, lecz wychowano ją w religijnym duchu i czasami brała udział w nabożeństwach. Nauczyła się nie nawiązywać bliższych relacji z pastorami, bo przenoszono ich, nim zdążyli się zadomowić. Ale Bell należał do najlepszych.

      Pomyślała o jego ładnej żonie i dzieciach i w tym momencie coś w niej pękło. Marietta wyszła na werandę i stanęła przy swojej pani, gdy ta zaniosła się szlochem.

      Rozdział 3

      Mieszkańcy miasta oblegli kościół metodystów. Kiedy tłum zgęstniał, diakon kazał Hopowi otworzyć drzwi. Wstrząśnięci żałobnicy usiedli w ławkach i szeptem powtarzali sobie najnowsze wieści. Modlili się, płakali, ocierali łzy i z niedowierzaniem kręcili głowami. Wierni członkowie wspólnoty, którzy dobrze znali Dextera i darzyli go szczerą miłością, zbijali się w małe grupki i opłakiwali go, pogrążeni w rozpaczy. Dla mniej bogobojnych, tych, którzy uczestniczyli w nabożeństwach nie co tydzień, lecz raz w miesiącu, kościół był niczym magnes, przyciągający ich do tragedii. Nawet niektórzy z zajadłych odszczepieńców pojawili się, by wziąć udział w żałobie. W tym okropnym momencie każdy był metodystą, chętnie widzianym w kościele wielebnego Dextera Bella.

      Zamordowanie kaznodziei zdruzgotało ich fizycznie i emocjonalnie. A fakt, że sprawcą był jeden z ich współobywateli, początkowo nie mieścił się nikomu w głowie. Joshua Banning, dziadek Pete’a, pomógł zbudować ten kościół. Ojciec Pete’a był tu przez całe dorosłe życie diakonem. Podczas wojny większość obecnych siedziała w tych samych ławkach, modląc się bez końca za Pete’a. Byli zrozpaczeni, gdy z Departamentu Wojny nadeszła wiadomość, że prawdopodobnie zginął. Czuwali przy świecach na wieść, że jednak ocalał. Płakali ze szczęścia, gdy on i Liza pojawili się w kościele tydzień po kapitulacji Japonii. W każdą niedzielę rano, przez całą wojnę, wielebny Bell odczytywał listę walczących na różnych frontach żołnierzy z hrabstwa Ford i odmawiał za nich specjalną modlitwę. Pete Banning, miejscowy bohater, figurował na tej liście jako pierwszy i wszyscy byli z niego tacy dumni. Wiadomość, że zabił ich kaznodzieję, była po prostu zbyt nieprawdopodobna, by ktoś mógł w nią uwierzyć.

      Jednak w miarę jak docierała do ich świadomości, ludzie zaczęli szeptać między sobą i po tysiąc razy zadawano sobie kluczowe pytanie: „Dlaczego?”. Tylko nieliczni ośmielali się sugerować, że miało to coś wspólnego z żoną Pete’a.

      Tak naprawdę żałobnicy chcieli przytulić do siebie Jackie i dzieci i zapłakać gorzko razem z nimi, jakby mogło to złagodzić jej ból. Jednak żona pastora podobno zamknęła się z trójką dzieci w sypialni na plebanii i nie chciała nikogo widzieć. W domu pełno było jej przyjaciółek; niektóre, nie mieściły się w środku, więc czekały na werandzie i podwórku, gdzie mężczyźni o posępnych twarzach palili papierosy i biadolili. Kiedy część kobiet wychodziła, by zaczerpnąć świeżego powietrza, inne zajmowały ich miejsce. Jeszcze inne szły do świątyni.

      Wciąż pojawiali się nowi ciekawscy i kolejni, przybici tragedią, wierni; samochody osobowe i pick-upy stały jeden za drugim w uliczkach wokół kościoła. Ludzie podążali małymi grupkami do świątyni, stąpając powoli, jakby nie wiedzieli do końca, co będą tam robić, lecz mimo to czuli się potrzebni.

      Kiedy na dole zajęto wszystkie ławki, Hop otworzył drzwi na balkon. Sam skrył się w cieniu za dzwonnicą, aby nie rzucać się nikomu w oczy. Szeryf Gridley nieźle go nastraszył i biedny Hop w ogóle się nie odzywał. Podziwiał jednak, jak biali, w każdym razie większość z nich, panują nad swoimi emocjami. Zabicie popularnego czarnego kaznodziei wywołałoby o wiele bardziej żywiołową reakcję.

      Diakon zasugerował pannie Emmie Faye Riddle, że przydałaby się jakaś oprawa muzyczna. Od kilkudziesięciu lat grała na kościelnych organach, ale nie była pewna, czy to odpowiedni moment. Szybko się jednak zgodziła i kiedy zagrała pierwsze nuty The Old Rugged Cross, ludzie zaczęli głośniej szlochać.

      Na zewnątrz jakiś mężczyzna podszedł do grupy tych, którzy w cieniu drzew palili papierosy.

      – Pete’a Banninga zamknęli w areszcie – powiedział. – Mają również jego rewolwer.

      Wiadomość przyjęto z aprobatą, skomentowano ją, a potem przekazano dalej, aż dotarła do wnętrza kościoła, gdzie powtarzano ją sobie z ławki do ławki.

      Pete’a Banninga aresztowano za zamordowanie ich kaznodziei.

      * * *

      Kiedy stało się jasne, że podejrzany naprawdę nie zamierza nic powiedzieć, szeryf Gridley wprowadził go do skąpo oświetlonego małego pomieszczenia. Po obu stronach biegły stalowe pręty. Były tam trzy cele po prawej stronie i trzy po lewej, każda wielkości schowka na szczotki, każda bez okna. Przypominało to ciemne wilgotne lochy, miejsce zapomniane przez Boga i ludzi, w którym nie zauważa się upływu czasu. I miejsce, w którym najwyraźniej wszyscy palili tytoń. Gridley wsunął duży klucz do zamka w drzwiach jednej z cel, otworzył ją i dał znak podejrzanemu, by wszedł do środka. Poza stojącą przy przeciwległej ścianie lichą pryczą i rozklekotanym krzesłem nie było tam żadnych sprzętów.

      – Trochę tu ciasno, Pete – powiedział szeryf. – Ale to w końcu więzienie.

      Pete wszedł do celi i rozejrzał się.

      – Widziałem gorsze – odparł, po czym podszedł do pryczy i usiadł.

      – Łazienka jest przy końcu korytarza – wyjaśnił Gridley. – Jeśli będziesz chciał z niej skorzystać, po prostu zawołaj.

      Pete wbił wzrok w podłogę i wzruszył tylko ramionami. Gridley zatrzasnął drzwi i wrócił do swojego biura, a Pete wyciągnął się na pryczy, zajmując całą jej długość. Miał metr osiemdziesiąt osiem wzrostu; posłanie nie było takie długie. W celi panował przenikliwy chłód i pachniało stęchlizną; kiedy sięgnął po złożony w kostkę koc, okazało się, że jest kompletnie wytarty i w nocy na niewiele się przyda. СКАЧАТЬ