DZIEŃ ROZRACHUNKU. John Grisham
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу DZIEŃ ROZRACHUNKU - John Grisham страница 6

Название: DZIEŃ ROZRACHUNKU

Автор: John Grisham

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Крутой детектив

Серия:

isbn: 978-83-8215-073-5

isbn:

СКАЧАТЬ i wrzucił list do żony. Odjeżdżając stamtąd, okrążył budynek sądu, z jego szerokimi ocienionymi trawnikami i gazonami, i wyobraził sobie nagle, jakim spektaklem może stać się proces. Czy wprowadzą go tam w kajdankach? Czy ława przysięgłych okaże mu współczucie? Czy jego adwokaci użyją jakiejś sztuczki i go uratują? Wiele było pytań, na które nie znał odpowiedzi. Przejeżdżając obok Tea Shoppe, gdzie co dzień rano przesiadywali nad gorącą kawą i bułeczkami na maślance bankierzy i adwokaci, zastanawiał się, co będą mówić o zabójstwie. Sam rzadko zaglądał do tej kawiarni, bo był farmerem i nie miał czasu strzępić języka po próżnicy.

      Niech gadają. Nie oczekiwał współczucia ani od nich, ani tak naprawdę od żadnego mieszkańca hrabstwa. Gwizdał na ich współczucie, nie zależało mu, by go zrozumieli, i nie zamierzał tłumaczyć się ze swoich czynów. W tym momencie był żołnierzem, który miał misję i rozkaz do wykonania.

      Zaparkował w cichej uliczce, przecznicę za kościołem metodystów. Wysiadł, rozprostował nogi, zapiął kurtkę pod samą szyję, powiedział Mackowi, że niedługo wróci, i ruszył w stronę kościoła, który siedemdziesiąt lat wcześniej pomagał budować jego dziadek. Odległość była niewielka i po drodze Pete nie spotkał nikogo. Później nie znaleziono nikogo, kto by go wtedy widział.

      * * *

      Wielebny Dexter Bell objął obowiązki duszpasterskie w kościele metodystów w Clanton trzy miesiące przed Pearl Harbor. Był to jego trzeci z kolei kościół i gdyby nie wojna, zostałby już z pewnością, jak wszyscy inni duchowni metodystów, przeniesiony gdzie indziej. Braki kadrowe spowodowały jednak wydłużenie posługi i zakłóciły proces wymiany. Normalnie w kościele metodystów pastor zmieniał się najpóźniej po dwóch, trzech latach. Wielebny Bell przebywał już w Clanton pięć lat i wiedział, że wkrótce go odwołają i wyślą w inne miejsce. Niestety, odwołanie nie przyszło na czas.

      Siedział przy biurku w swoim gabinecie, w przylegającym do kościoła budynku parafii, sam jeden, jak zwykle w środowy poranek. Sekretarz parafii pracował tylko trzy popołudnia w tygodniu. Wielebny odmówił poranne modlitwy i teraz miał przed sobą otwartą Biblię oraz dwa kompendia. Obmyślał właśnie następne kazanie, gdy ktoś zapukał do drzwi. Zanim zdążył coś powiedzieć, drzwi się uchyliły i do środka wszedł Pete Banning z chmurną, zdeterminowaną miną.

      – Dzień dobry, Pete – odezwał się Bell, zaskoczony tą nagłą wizytą.

      Miał zamiar wstać, ale Pete wyciągnął nagle rewolwer z długą lufą.

      – Wiesz, po co tu przyszedłem – oświadczył.

      Bell zastygł w bezruchu i wbił przerażony wzrok w rewolwer.

      – Co ty robisz, Pete? – zdołał wyjąkać.

      – Zabiłem wielu ludzi, pastorze. Wszyscy byli dzielnymi żołnierzami i zginęli na polu bitwy. Ty jesteś pierwszym tchórzem.

      – Pete, nie, nie! – Bell podniósł ręce i odchylił się na krześle, wytrzeszczając oczy i otwierając szeroko usta. – Jeśli chodzi ci o Lizę, wszystko wyjaśnię! Nie, Pete!

      Pete zbliżył się o krok, wycelował w Dextera i pociągnął za spust. Jako snajper umiał posługiwać się wszelką bronią i używając jej na polu walki, zabił więcej ludzi, niż chciałby pamiętać. Poza tym przez całe życie polował w lasach na dużą i małą zwierzynę. Pierwsza kula trafiła Dextera prosto w serce, podobnie jak druga. Trzecia przebiła jego czaszkę, tuż nad nosem.

      W małym pomieszczeniu strzały zabrzmiały głośno jak z armaty, ale usłyszały je tylko dwie osoby. Żona Dextera, Jackie, była sama na plebanii po drugiej stronie kościoła i kiedy dobiegł ją hałas, sprzątała akurat kuchnię. Opisała go później jako stłumiony odgłos kilku klaśnięć w dłonie i w tamtej chwili nie miała pojęcia, że to strzały z broni palnej. Nie przyszło jej do głowy, że właśnie zginął jej mąż.

      Hop Purdue sprzątał kościół od dwudziestu lat. Kiedy rozległy się strzały, od których niemal, jak mu się zdawało, zatrzęsły się mury parafii, był akurat na korytarzu. Drzwi gabinetu się otworzyły i zobaczył, że wychodzi przez nie Pete Banning, nadal trzymając w ręce rewolwer. Ujrzawszy Hopa, wycelował w jego twarz i wydawał się gotowy wystrzelić. Hop padł na kolana.

      – Proszę, Mista Banning, nie zrobiłem nic złego! – zawołał. – Mam dzieci, Mista Banning.

      Pete opuścił broń.

      – Dobry z ciebie człowiek, Hop – powiedział. – Idź i zawiadom szeryfa.

      Rozdział 2

      Stojąc w bocznych drzwiach, Hop patrzył, jak Pete wychodzi z budynku parafii i spokojnie chowa rewolwer do kieszeni kurtki. Kiedy farmer zniknął mu z oczu, Hop pokuśtykał – jedną nogę miał o pięć centymetrów krótszą – z powrotem do gabinetu, wślizgnął się tam przez otwarte drzwi i zerknął na kaznodzieję. Wielebny Bell miał zamknięte oczy i przekrzywioną na bok głowę, z nosa kapała mu krew. Oparcie krzesła zabrudzone było krwią i mózgiem. Biała koszula pastora robiła się czerwona, pierś nie unosiła się w oddechu. Hop stał tam przez kilka chwil, minutę albo dłużej, by zobaczyć, czy wielebny się nie poruszy. Zdał sobie sprawę, że nie zdoła mu w żaden sposób pomóc. Gabinet wypełniała ostra woń prochu strzelniczego i Hop bał się, że zaraz zwymiotuje.

      Ponieważ był jedynym czarnym, który znalazł się na miejscu zbrodni, uznał, że na pewno o coś go obwinią. Sparaliżowany lękiem, niczego nie dotykał i w końcu udało mu się powoli wycofać z pokoju. Zamknął drzwi i zaczął szlochać. Wielebny Bell był łagodnym człowiekiem, który traktował go z szacunkiem i troszczył się o jego bliskich. Szlachetny, podziwiany przez swoich parafian kapłan, ojciec rodziny. Bez względu na to, jak uraził pana Pete’a Banninga, nie zasłużył na śmierć.

      Hop uświadomił sobie, że strzały mógł usłyszeć ktoś jeszcze. Co będzie, jeśli przybiegnie tutaj pani Bell i zobaczy męża martwego, zalanego krwią? Hop długo stał w miejscu, próbując się opanować. Wiedział, że brakuje mu odwagi, by poszukać pani Bell i przekazać jej tę wiadomość. Niech to zrobią biali. W kościele nie było poza nim nikogo i w miarę jak mijały kolejne minuty, zaczynał zdawać sobie sprawę, że wszystko jest w jego rękach. Ale nie na długo. Jeśli ktoś go zobaczy, jak ucieka z kościoła, stanie się bez wątpienia pierwszym podejrzanym. Najspokojniej, jak tylko potrafił, wyszedł z budynku parafii i ruszył tą samą ulicą, którą wcześniej oddalił się pan Banning. Po chwili przyspieszył kroku, obszedł plac i wkrótce zobaczył areszt.

      Zastępca szeryfa Roy Lester wysiadał właśnie z policyjnego samochodu.

      – Dzień dobry, Hop – powiedział i nagle zauważył, że sprzątacz ma zaczerwienione oczy i łzy na policzkach.

      – Wielebny Bell nie żyje – wyjąkał Hop. – Został zastrzelony.

      * * *

      Lester, z siedzącym obok niego i wciąż ocierającym łzy Hopem, popędził cichymi uliczkami Clanton i już kilka minut później wjechał na żwirowany parking przed parafią, wzbijając tuman kurzu. Obaj zobaczyli, jak otwierają się nagle frontowe drzwi budynku i z krzykiem wybiega przez nie Jackie Bell. Ręce i sukienkę, a nawet twarz miała poplamione СКАЧАТЬ