Totentanz. Mieczysław Gorzka
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Totentanz - Mieczysław Gorzka страница 14

Название: Totentanz

Автор: Mieczysław Gorzka

Издательство: PDW

Жанр: Ужасы и Мистика

Серия:

isbn: 9788380742697

isbn:

СКАЧАТЬ style="font-size:15px;">      *

      Od tego czasu upłynęło prawie trzy i pół roku.

      Szesnaście opowiadań o Śmierciorze w większym lub mniejszym stopniu nawiązywało do prawdziwych wydarzeń.

      W domu usiadł w fotelu i popadł w ponurą zadumę.

      A jeśli się myli? Może to tylko kolejna faza paranoi, w którą pogrąża się z wolna, nieświadomy własnego obłędu?

      – Nie – odpowiedział głośno sam sobie.

      Jest zdrowy i w pełni świadomy tego, co robi. Wariat nie przyzna się do swojej choroby, ponieważ jej sobie nie uświadamia. Dopóki dopadają go wątpliwości, na pewno jest normalny.

      Miał w komputerze jeszcze sześć opowiadań o Śmierciorze, których nie potrafił powiązać z tragediami opisanymi w mediach.

      Coś powinien zrobić. Nie mógł siedzieć bezczynnie i godzinami wpatrywać się w gołębie za oknem.

      Odstawił kawę na biurko, sięgnął po telefon i wybrał znajomy numer. Po chwili w słuchawce usłyszał głos swojego szefa:

      – Co jest, Krzysiek?

      – Mam temat.

      Rozdział 11

      Odkąd sięgał pamięcią, sprowadzał na siebie kłopoty.

      Zaczęło się w szkole podstawowej. Koledzy robili złośliwe żarty nauczycielom albo koleżankom z klasy, a na gorącym uczynku łapano tylko jego. Zawsze znajdował się w nieodpowiednim czasie w jeszcze mniej odpowiednim miejscu. To jego nauczyciele przyłapywali w szkolnej toalecie na fajce, to na niego spadały przewiny kolegów.

      Przez lata się przyzwyczaił. Taka karma. Miał nawet własną teorię tłumaczącą życiowe niepowodzenia. Matka dała mu na imię Gotard. Nie można było mieć gorszego imienia. Przy Gotardzie bladły nawet takie obciachowe imiona, jak Izydor, Franciszek, Eustachy czy Zenon.

      W podstawówce każda odmienność była karana wykluczeniem z grupy „normalnych” i izolacją. Poza tym można było dorobić się głupiej ksywy. Sionek, Łysy, Blady, Smrodek, Milord – te nie były jeszcze najgorsze. Z takim imieniem mógłby spokojnie dostać gorszą ksywkę. Na szczęście dość wcześnie wpadł na genialny pomysł. Nie przedstawiał się własnym imieniem, tylko od razu podawał ksywkę, którą sam wymyślił – Parol. Pomysł był prosty i genialny. Został Parolem. Nikt go inaczej nie nazywał, niektórzy jego znajomi nawet nie wiedzieli, jak naprawdę ma na imię.

      Fatum miało się skończyć, gdy zaczął pracować w policji kryminalnej. Młodszy aspirant „Parol” Szawczak – długo rozpierała go duma, kiedy wymawiał te słowa codziennie rano, patrząc sobie w oczy w lustrze w łazience.

      Ale nagle fatum wróciło. Oczywiście w gorszym momencie. Stracił czujność, dał się zaskoczyć. Był na siebie za to wściekły.

      Wszystko przez zmęczenie i pośpiech. Od czterdziestu ośmiu godzin niemal nie spał. Marzył tylko o tym, żeby położyć się do łóżka, zawinąć w koc i zniknąć dla świata na cały weekend. Ale wcześniej musiał kupić działkę.

      Był piątkowy wieczór. W klubie, jak zawsze po długim tygodniu pracy, w rytm ogłuszającego techno, przy mrugających hipnotyzująco światłach, bawiło się na parkiecie kilkaset osób. Przecisnął się do baru. Tutaj też wszystkie miejsca były zajęte. Na szczęście kojarzył jednego z barmanów. Nie znał jego imienia, tylko ksywkę z sieci – Jurand. Poznali się dwa lata wcześniej na mistrzostwach świata w Counter-Strike’u. Potem zdarzyło im się parę razy współpracować. Zastępowali się w nielegalnych sieciowych turniejach, dzieląc się po połowie kasą z wygranych. Niestety, rynek szybko się skiepścił i musieli sobie radzić na własną rękę.

      Jurand bez słowa postawił przed nim butelkę piwa i odszedł obsługiwać innych klientów. Parol się napił. Nagle głowa zaciążyła mu w ramionach, a powieki same zaczęły się zamykać.

      Ostatnie dwie noce spędził w wirtualnym świecie. Najpierw na zlecenie klienta z Nowej Zelandii zastępował go w jakimś lokalnym sieciowym turnieju w League of Legends. Nawet nieźle mu poszło, przegrał dopiero w finale i zleceniodawca był bardzo zadowolony. Na konto Parola wpadło kilka setek dolarów. Co prawda australijskich, ale i tak opłacało się zarwać noc. Druga przeleciała na mniej opłacalnym zajęciu. Odezwał się znajomy z Warszawy, zawodowo zajmujący się biznesem gier w wirtualnym świecie. Akurat pilnie potrzebował kogoś do pewnego zlecenia, więc stawka była o kilka procent większa niż zwykle.

      Po dwóch nieprzespanych nocach z rzędu w pracy dopadła go totalna śpiączka. Przez cały dzień wypił chyba ze dwa litry czarnej kawy i kilka puszek napojów energetycznych. Niewiele pomogło. Siedział wpatrzony w ekran komputera i oczy same mu się zamykały. Nie potrafił logicznie myśleć. Co chwilę wpadał w letarg, a raz nawet przysnął na parę minut. Jak na złość, szef ciągle do niego przychodził i pytał o postępy – Parol przeglądał bazę Interpolu, poszukując osób pasujących do profilu sporządzonego przez policyjnego psychologa. Współpracowali z londyńską policją przy wyjaśnieniu zabójstwa wśród tamtejszej Polonii.

      Właśnie w takich okolicznościach wpakował się w kłopoty.

      Dopił piwo i znużonym wzrokiem rozglądał się za dilerem. Nazywali go Tinky Winky, nie wiadomo dlaczego – nie miał w sobie nic z oryginału. To był kawał skurwysyna, który bez mrugnięcia okiem sprzedałby towar nieletniej córce swojego najlepszego przyjaciela. Nigdzie go nie dostrzegł. Czuł, że nie jest w stanie dłużej czekać przy barze, bo za kilka minut po prostu zaśnie. Zapłacił za drinka i obijając się o gości klubu, ruszył w kierunku uchylonych drzwi prowadzących na zaplecze. Goście nie mogli tam wchodzić, drzwi pilnował wielki ochroniarz o twarzy wkurzonego mutanta. Tinky Winky zabierał czasem Parola za te drzwi i zapowiedział ochroniarzowi, żeby go wpuszczał. Teraz goryl tylko spojrzał na niego z góry i skinął głową.

      Parol wszedł na zaplecze klubu i już nie miał odwrotu.

      Krótki, słabo oświetlony korytarzyk z drzwiami po obu stronach prowadził do pomieszczenia, w którym urzędował Tinky Winky. Potem zakręcał w prawo i biegł na zaplecze do kuchni i magazynów. Zza uchylonych drzwi dochodziły głosy. Jeden z nich na pewno należał do dilera.

      Dopiero tuż przed drzwiami Parol zrozumiał, o czym mówią mężczyźni. Targowali się. Zawahał się i zastygł w bezruchu. Już chciał się bezszelestnie wycofać, kiedy drzwi gwałtownie się uchyliły i stanął w nich Tinky Winky. Jeden rzut oka za jego plecy wystarczył, żeby prawidłowo ocenić sytuację. Na stoliku stała torba z pieniędzmi, a obok leżało kilka woreczków z białym proszkiem. Dwóch facetów w skórach patrzyło na niego z zaskoczeniem. Stojący bliżej wejścia wysoki brunet sięgał po coś za połę skórzanej kurtki.

      Pistolet!

      – Parol, co ty tu, kurwa, robisz?! – zapytał ostro Tinky Winky.

      W jego mętnych oczach malowała się złość.

      – Chciałem tylko… – zaczął Szawczak, czując strach zaciskający mu się jak pętla na szyi, ale nie dokończył.

      Tinky Winky wyraźnie się rozluźnił.

СКАЧАТЬ