Kariera Nikodema Dyzmy. Tadeusz Dołęga-mostowicz
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kariera Nikodema Dyzmy - Tadeusz Dołęga-mostowicz страница 7

Название: Kariera Nikodema Dyzmy

Автор: Tadeusz Dołęga-mostowicz

Издательство: PDW

Жанр: Классическая проза

Серия:

isbn: 9788364374401

isbn:

СКАЧАТЬ mi wiek! Królu złoty, nie odmawiajże mi. Będzie pan miał wygodne mieszkanie, albo z nami w pałacu, albo w osobnym pawilonie, jak pan zechce. Konie do dyspozycji, samochód do dyspozycji. Kuchnia dobra, do miasta niedaleko, a jeśli pan zechce w Warszawie swoich przyjaciół odwiedzić, najuprzejmiej proszę. Słowem, żadnego skrępowania. A co do warunków, to już pan zechce łaskawie określić.

      – Hm – bąknął Dyzma – doprawdy nie wiem.

      – Powiedzmy więc tak: tantiema trzydzieści procent od zwiększonego przez pana dochodu, zgoda?

      – Zgoda – kiwnął głową Dyzma nie bardzo orientując się, na co się zgadza.

      – A pensja, powiedzmy... dwa tysiące miesięcznie.

      – Ile? – zdziwił się Dyzma.

      – No, dwa tysiące pięćset. No i koszty rozjazdów. Zgoda? No, rękę!

      Dyzma półprzytomnie uścisnął drobną dłoń staruszka. Ten, zaróżowiony i uśmiechnięty, nie przestając na chwilę seplenić, wydobył ogromnych rozmiarów wieczne pióro, zapełnił karteluszek papieru kilkunastu wierszami drobnych okrągłych literek i podsunął Dyzmie do podpisu. Podczas zaś gdy „kochany pan Nikodem” zaopatrywał swoje nazwisko precyzyjnym a wielce skomplikowanym zakrętasem, Kunicki odliczył z pucołowatego pugilaresu kilkanaście szeleszczących banknotów.

      – Oto pięć tysięcy zaliczki, służę uprzejmie, a teraz...

      Zaczął omawiać wyjazd Dyzmy i inne związane z tym kwestie. No, stary Kunicki, niechże ci ktoś powie, że nie potrafisz załatwić swoich interesów!

      Istotnie, Leon Kunicki słynął z niesłychanego sprytu i rzadko mu się zdarzyło stracić na dobrze wybranych i błyskawicznie przeprowadzanych transakcjach. W kilka minut później, gdy na korytarzu ucichły kroki oddalającego się Dyzmy, stanął na środku pokoju i zatarł ręce.

      Zaczynało już świtać. Na seledynowym kloszu nieba z trudem tylko można było dostrzec topniejące punkciki gwiazd. Systematyczne szeregi latarń jaśniały chorowitym białym światłem. Nikodem Dyzma szedł ulicami, w których pustce klaszczące echo jego kroków brzmiało ostro i donośnie.

      Zdarzenia ubiegłego wieczoru zbiły się w jego świadomości w pstre kłębowisko wrażeń, migotliwych, goniących się wzajemnie i nieuchwytnych. Wiedział, że zdarzenia te ogromną dla niego mają wagę, lecz ich istoty ogarnąć nie umiał. Czuł, że niespodziewanie spadło nań szczęście, lecz na czym polegało, co oznaczało, skąd się wzięło i dlaczego – nie pojmował.

      Im dłużej nad tym myślał, tym zdawało mu się mniej prawdopodobne, bardziej fantastyczne i niedorzeczne.

      Wówczas zatrzymywał się przerażony, ostrożnie sięgał do kieszeni i gdy palce namacały gruby plik sztywnych banknotów, uśmiechał się do siebie. Nagle zdał sobie sprawę z jednego: jest bogaty, bardzo bogaty. Zatrzymał się we wnęce bramy i zaczął liczyć. Jezus, Maria! Pięć tysięcy złotych!

      – To ci forsa! – powiedział głośno.

      Instynkt wielu lat biedowania odezwał się w nim naturalnym odruchem: trzeba oblać. I chociaż nie chciało mu się ani jeść, ani pić, skręcił w Grzybowską, gdzie – jak wiedział – knajpa Icka jest już otwarta. Przezornie wyciągnął jedną stuzłotówkę i ulokował ją w osobnej kieszeni. Pokazywanie takiej kupy pieniędzy u Icka nie należało do bezpiecznych.

      Pomimo wczesnej pory u Icka był tłok. Dorożkarze, szoferzy taksometrów, kelnerzy z restauracji już zamkniętych, sutenerzy przepijający nocny dochód swoich „narzeczonych”, męty podmiejskie wracające z pomyślnego żeru – wszystko to zapełniało niewielkie dwa pokoiki przyciszonym gwarem rozmów i brzękiem szkła.

      Nikodem wypił dwie szklaneczki wódki, przekąsił zimnym wieprzowym kotletem i kiszonym ogórkiem. Przyszło mu na myśl, że to niedziela i że Walenty nie pójdzie do roboty. Niech chamy znają inteligencję – pomyślał. Kazał sobie dać butelkę wódki i kilo kiełbasy, skrupulatnie przeliczył resztę i wyszedł.

      Zbliżał się już do Łuckiej, gdy nagle spostrzegł Mańkę. Stała oparta o mur i patrzyła przed siebie. Nie wiedział sam dlaczego, ale ucieszył się tym spotkaniem.

      – Dobry wieczór, panno Maniu! – zawołał wesoło.

      – Dobry wieczór – odparła, przyglądając się mu ze zdziwieniem. – Cóż to pan po nocy się włóczy?

      – Czemu to panna Mania spać nie idzie?

      – Chyba już pójdę – odparła z rezygnacją.

      Dyzma obrzucił ją uważnym spojrzeniem. Wydała mu się ładniejsza niż zwykle. Wątła była, to prawda, ale zgrabna. Cóż ona może mieć – pomyślał – najwyżej siedemnaście lat.

      – Czemuż to panna Mania taka smutna? – zapytał.

      Wzruszyła ramionami.

      – Jakby pan tak trzy noce z rzędu warował, jak pies, na ulicy i grosza nie widział, to też by pan z radości nie skakał.

      Dyzmie zrobiło się przykro. Sięgnął do kieszeni i wyjął zwitek dziesięciozłotówki.

      – Ja pannie Mani pożyczę. Czy dwadzieścia wystarczy?

      Dziewczyna ze zdziwieniem przyglądała się pieniądzom. Wiedziała przecie, że sublokator jeszcze w południe grosza nie miał przy duszy. Skądże miałby teraz tyle banknotów? Chyba, chyba że gdzieś ukradł. Może dlatego właśnie nałożył frak. Zresztą – pomyślała – co mi do tego?

      Nikodem wyciągnął do niej dwa papierki.

      – Proszę.

      Mańka zrobiła przeczący ruch głową.

      – Nie chcę. Nie wezmę. I tak nie będę miała z czego oddać.

      – No to i nie trzeba oddawać.

      – Nie chcę. – Zmarszczyła brwi. – Widzisz go, bankier. – Odwróciła głowę i dodała cicho: – Chyba że... Za darmo nie chcę. Chyba że pójdzie pan ze mną.

      – E – bąknął Dyzma i się zarumienił.

      Mańka spojrzała mu w oczy.

      – Nie podobam się panu?

      – To nie, czemu?

      – Z pana to też mężczyzna! – wybuchnęła niespodziewanie ze złością. – Uuuu... kalosz!

      Zawróciła na pięcie i ruszyła wolnym krokiem ku domowi.

      – Panno Maniu! – zawołał za nią. – Proszę zaczekać, pójdziemy.

      Przystanęła, a gdy z nią się zrównał, powiedziała: – Hotel też pięć złotych.

      – Dobrze – odparł.

      Szli wąskimi uliczkami w milczeniu.

СКАЧАТЬ