Название: Kariera Nikodema Dyzmy
Автор: Tadeusz Dołęga-mostowicz
Издательство: PDW
Жанр: Классическая проза
isbn: 9788311152465
isbn:
Wybuchnął niespodziewanie śmiechem.
– Przepraszam pana za szczerość, ale i pan jesteś bydlę.
Śmiał się dalej, a Dyzma skonstatował w duchu:
„To wariat”.
– Myślisz pan, że jestem wariatem? – chwycił go nagle za rękę Ponimirski i zbliżył twarz do jego twarzy.
Dyzma wzdrygnął się.
– Nie – rzekł niepewnym głosem – co znowu, broń Boże…
– Nie zaprzeczać! – krzyknął hrabia. – Ja wiem! Zresztą, na pewno Kunik uprzedził pana. A może moja siostra? Powiedz pan, bo w końcu i ona zdemoralizuje się przy tym wieprzu, przy tym szakalu. Co Nina mówiła?
– Ależ bynajmniej nikt mi nic nie mówił.
– Nikt?
– Słowo daję – zapewnił Nikodem.
– Widocznie sądzili, że pan mnie nie będzie miał zaszczytu poznać. Czy pan wie, że oni mnie zabronili wstępu do pałacu? Że kazali jadać samotnie? Że nie wolno mi opuszczać parku, bo Kunik kazał służbie bić mnie kijami, jeżeli wyjdę?
– Ale dlaczego?
– Dlaczego? Dlatego, że jestem niewygodny, że moje wielkopańskie maniery rażą tego parweniusza, tego bastarda maglarki, dlatego, że ja tu powinienem być panem, nie ten łajdacki przybłęda, dlatego, że znieść nie może, iż ja, prawy dziedzic Koborowa, ja, potomek rodu, w naszym odwiecznym gnieździe rodowym muszę być panem!
– To pan Kunic… pan Kunik wziął Koborowo w posagu za siostrą pana hrabiego?
Ponimirski zakrył twarz dłonią i milczał. Po chwili Dyzma spostrzegł, że po długich, niewiarygodnie długich palcach ściekają łzy.
„Co za cholera?!” – zaklął w myśli.
Piesek zaczął piszczeć natarczywie i drapać łapkami nogawicę swego pana. Ten wyjął silnie uperfumowaną jedwabną chusteczkę, otarł oczy i powiedział: – Wybacz pan. Mam nieco podrażniony system nerwowy.
– Proszę bardzo… – zaczął Dyzma.
Hrabia skrzywił się w jadowitym uśmiechu.
– Co pan tam „prosisz bardzo”? Panie, jak tam panu na przezwisko, podoba mi się, więc płaczę. Anglicy mówią w takich wypadkach… Zresztą pan na pewno nie rozumie po angielsku?…
– Nie rozumiem.
– A to świetnie – ucieszył się hrabia – nie chciałbym panu robić przykrości, polubiłem pana! – Poklepał go końcami palców po ramieniu. – Zatem, ile razy zechcę pana zwymyślać, zrobię to w języku angielskim. Dobrze?
– Dobrze – odparł Nikodem z rezygnacją.
– Nie o to wszakże chodzi. Muszę pana poinformować, że chociaż Kunik jest oszustem, który wycyganił od mojej rodziny Koborowo, jednak nie powinien pan jego okradać, gdyż ja mu jeszcze kiedyś wytoczę proces i majątek odbiorę, szwagierka wsadzę do więzienia, a Ninę wezmę pod osobistą kuratelę. Która godzina?
Dyzma wyciągnął zegarek.
– Pół do ósmej.
– Co? Już? Ach, to muszę iść do pawilonu, bo mi później kolacji nie dadzą. Żegnam. Szkoda, chciałem jeszcze panu wiele rzeczy opowiedzieć. Niech pan jutro przyjdzie tu o tej porze. Przyjdzie pan?
– Dobrze, przyjdę.
– I jeszcze jedno. Niech pan, broń Boże, nie przyznaje się nikomu, że mnie widział i ze mną rozmawiał. Daj pan słowo honoru!
– Daję.
– No, wierzę panu, chociaż zarówno nazwisko, jak i wygląd świadczą, że pochodzisz z gminu, a chamy przecie honoru nie mają. Żegnam.
Zawrócił się na pięcie i poszedł elastycznym krokiem wzdłuż dębowej alei. Za nim w niezgrabnych podskokach biegł ratlerek.
– Wariat – rzekł głośno Dyzma, gdy zniknęli na zakręcie. – Na pewno wariat, ale naopowiadał mi rzeczy… U tych wielkich panów zawsze takie różne świństwa bywają… Może i prawdę mówił… Cholera… Kunik, i powiada, że łajdak… A co mi tam do tego!
Machnął ręką i zapalił papierosa. Z oddali doleciał niski, głęboki głos gongu. Kolacja.
Dyzma wstał z ławki i poszedł w kierunku pałacu.
Rozdział czwarty
Kolacja składała się z kilku potraw, które podawał lokaj sztywny i bezszelestny. Nastrój był nieco lepszy niż przy śniadaniu. Kunicki mniej się zajmował interesami i Dyzmą, za to zasypywał swą wymową żonę i córkę, wypytując je o rodzaj zakupów.
Pani Nina odpowiadała uprzejmie, lecz zimno, natomiast Kasia tylko z rzadka raczyła bąknąć krótkie „tak” lub „nie”, zaś większość skierowanych wprost do niej pytań pomijała milczeniem. Po dziwacznej rozmowie z Ponimirskim Nikodem zupełnie nie rozumiał już istoty tego lekceważenia ze strony córki, lekceważenia, które sięgało obraźliwej impertynencji. Chciał w jakiś sposób rozgryźć niejasną sytuację i głowił się nad tym, jak to najzgrabniej zrobić, niczego jednak nie wymyślił.
Po kolacji Kunicki zaproponował spacer i chociaż Kasia wzruszyła ramionami, pani Nina odparła:
– Owszem, przejdę się z przyjemnością.
Idąc na przedzie z mężem, postukującym grubą laską i pozostawiającym za sobą smugę dymu cygara, skierowała się do parku, lecz nie w te jego okolice, które już znał Dyzma. Tam były gęste stare drzewa, tutaj zaś przeważnie trawniki i klomby, gdzieniegdzie tylko na tle ciemniejszego szafiru nieba rysowały się malownicze kępy wysmukłych drzew.
Nikodem z konieczności został w towarzystwie Kasi. Milczeli, a że w parku panowała zupełna cisza, dolatywał do nich szmer półgłosem prowadzonej rozmowy Kunickich. Jakże śmiesznie wyglądali tak obok: on, mały, irytująco ruchliwy i gestykulujący staruszek, przy żonie młodej, zgrabnej, niemal posągowej, idącej równym, spokojnym, płynnym krokiem.
– Uprawia pan tenis? – spytała Kasia.
– Ja? Nie, proszę pani. Nie umiem.
– To dziwne.
– Dlaczego dziwne?
– No, bo dziś wszyscy panowie umieją.
– Nigdy, proszę pani, nie miałem czasu СКАЧАТЬ