Tajemnica z Auschwitz. Nina Majewska-Brown
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Tajemnica z Auschwitz - Nina Majewska-Brown страница 3

Название: Tajemnica z Auschwitz

Автор: Nina Majewska-Brown

Издательство: PDW

Жанр: Документальная литература

Серия:

isbn: 9788311158405

isbn:

СКАЧАТЬ również moim udziałem.

      Po ukończeniu czwartej klasy wyjechałam z rodziną na wczasy. Nie stać nas było na zagraniczne wojaże, ale rodzice potrafili tak zorganizować wakacje, że się nie nudziliśmy. Razem z siostrą Zosią, która była o dziewięć lat ode mnie młodsza i którą zawsze traktowałam jak dziecko, cieszyłyśmy się na każdy wypad za miasto. Miałam jeszcze starszego brata, Ryśka, ale wtedy mieszkał już sam w Warszawie i rzadko się widywaliśmy.

      Tamtego roku wyjechaliśmy do Klimontowa, z którego notabene pochodziły dwie moje koleżanki z klasy. Były ślicznymi Żydówkami. Estera, stale roześmiana długonoga brunetka o wielkich sarnich oczach i zawsze nienagannie ułożonych włosach, była najmłodsza z siedmiorga rodzeństwa i w związku z tym najbardziej rozpieszczana przez rodziców, którzy co rusz przesyłali jej do bursy paczuszki ze słodyczami. Choć same też dostawałyśmy przesyłki od rodziców, to tych dla Estery wyglądałyśmy z wielkim utęsknieniem, bo zawsze znajdowały się w nich najlepsze czekoladki sprowadzane aż z Belgii.

      Ruta z kolei była bardzo cicha i spokojna i gdyby nie to, że siostry często wywoływały ją do odpowiedzi jako najlepszą uczennicę, można by zapomnieć o jej istnieniu. Pochodziła z bogatego domu, wakacje spędzała w egzotycznych krajach u niezliczonych ciotek i wujów, ale niechętnie o sobie opowiadała. Ponieważ spałyśmy obok siebie, siłą rzeczy częściej rozmawiałyśmy i w końcu się zaprzyjaźniłyśmy. Po ukończeniu szkoły utrzymywałyśmy kontakt listowny, ale z upływem czasu w naturalny sposób wygasał, aż zupełnie się urwał. Sądziłam, że Ruta, jak pisała w ostatnim liście, została u stryjenki w Kanadzie. Jakież było moje zdziwienie, gdy w mroźny styczniowy poranek 1944 roku zobaczyłam ją w transporcie Żydów dopiero co przywiezionych bydlęcymi wagonami do Auschwitz. Stałam oniemiała, przerażona i bezradna, bo niczego nie mogłam dla niej zrobić. Ona, jak zwykle spokojna i opanowana, była lekko wystraszona, ale też jakby trochę zainteresowana miejscem, w którym się znalazła, nie przeczuwając jeszcze, że czeka ją w nim tylko śmierć.

      W tamte wakacje nie wiedziałam jednak, czego będzie mi dane doświadczyć. Radośnie podśpiewując, choć niemiłosiernie fałszowałam, wszechobecny przebój Ordonówny, do którego słowa napisał Julian Tuwim: Miłość ci wszystko wybaczy, smutek zamieni ci w śmiech, miłość tak pięknie tłumaczy zdradę, kłamstwo i grzech, marząc o rycerzu na białym koniu, pakowałam się na wyjazd, nie wiedziałam, że mój rycerz już na mnie czeka.

      Nasze gosposie, starsze od mojej mamy, które między sobą rozmawiały tylko po niemiecku, uwijały się jak w ukropie, składając kolejne sztuki odzieży i upychając je w brązowych tekturowych walizkach. Przy nich nauczyłam się niemieckiego, co potem wielokrotnie miało uratować mi życie.

      Klimontów powitał nas słoneczną pogodą. Było to niewielkie miasteczko zamieszkane w dużym stopniu przez Żydów, którzy mieli tu piękną synagogę, domy, majątki i sklepiki kolonialne zaopatrzone jak na najlepszych ulicach Warszawy. Do dziś pamiętam oszałamiające bogactwo domów rodzinnych moich przyjaciółek i to, z jaką życzliwością byłam w nich przyjmowana.

      Zamieszkaliśmy w niewielkim dworku-leśniczówce, tak zwanej Henrykówce, należącym do przyjaciela mojego ojca, którego poznał jeszcze w szkole, także leśniczego. To był cudowny, beztroski czas. Chodziłyśmy na spacery, kąpałyśmy się w niewielkim stawie, który niczym współczesne baseny był specjalnie oczyszczany, a woda w nim krystaliczna. Zbierałyśmy kwiaty, bryczkami jeździłyśmy po lesie, urządzałyśmy pikniki i wyprawy. Było magicznie. Rodzice spędzali ze sobą więcej czasu niż zazwyczaj i choć oboje byli surowi i bardzo przestrzegali konwenansów, udało mi się ich przyłapać, jak podczas spaceru trzymali się za ręce. Było sielsko. Tym bardziej że wkrótce z majątku Karskich we Włostowie przyszło zaproszenie dla naszych gospodarzy i ich gości. Było to miejsce, o którym w okolicy mówiło się z czcią, i każdy marzył, by choć raz się tam znaleźć. Mieliśmy ogromne szczęście, że mogliśmy spędzić w nim kilka nocy i doświadczyć prawdziwego splendoru i bogactwa. Byłyśmy z Zośką bardzo ciekawe, jak wygląda życie takich elit.

      Niespodziewanie znaleźliśmy się w ogromnym gwarnym pałacu. Były w nim trzy salony, wielka sala balowa, pokój gier i chyba ze trzydzieści pokoi! Tu podobno Stefan Żeromski napisał Popioły, gościł Ignacy Mościcki, a ja poznałam mojego Staszka. Jego ojcem był ogrodnik z majątku Karskich w Górkach i pewnie dlatego chłopak kręcił się wokół pałacu.

      Szwarc był zupełnie inny od dotychczas poznanych przeze mnie chłopaków. Nie żebym znała ich na pęczki, ale on z pewnością się wyróżniał. Nie dość, że był bardzo przystojny, to w dodatku miał niezwykłą, wręcz ułańską fantazję. Niczego się nie bał. Gdy pytałam, co tam jest i dlaczego, zanim odpowiedział, najpierw ładował się w najgęstsze krzaki albo opuszczone, pełne nietoperzy korytarze i tunele pozostałe po pierwszej wojnie światowej, zupełnie jakby nie podejrzewał, że może się w nich czaić coś nieprzyjemnego.

      Zakochałam się w nim na zabój. Od pierwszego wejrzenia. Gdy zobaczyłam go pierwszy raz, miał na sobie szare bryczesy, czarne oficerki, białą koszulę, która wystawała spod niedbale narzuconej marynarki. Prowadził przez wybrukowany dziedziniec konia do studni z żurawiem i przelewającego się koryta. Po raz pierwszy w życiu moje serce zaczęło galopować, a żołądek się ścisnął. Nie wiem, dlaczego w mój umysł wbiła się myśl, że to ten jedyny, mój przyszły mąż, moja miłość i przeznaczenie.

      Oczywiście nie wypadało podejść i się przedstawić, a nawet gdyby, i tak nie miałabym odwagi tego zrobić. Stałam oniemiała, mając nadzieję, że los sprawi, iż się poznamy.

      Nie musiałam długo czekać. Następnego dnia z mamą i Zośką wybrałyśmy się na przejażdżkę bryczką po lesie. Choć nigdy wcześniej tego nie robiłam, tego lata jakoś niemal naturalnie nauczyłam się powozić. To znaczy potrafiłam trzymać lejce, zdając się na rozum i instynkt konia, który, nawykły do powolnego kroku, leniwie przemierzał okoliczne drogi. Tego dnia jednak wydarzyła się straszna rzecz.

      Siedziałam na koźle, mama z Zosią rozparły się na tylnej kanapie zwrócone twarzami w kierunku jazdy i bryczka powoli się toczyła. Jaśmina jak zwykle szła niemrawo krok za krokiem, pozwalając nam delektować się pięknymi widokami. Po prawie bezchmurnym niebie przesuwały się leniwie białe obłoczki, które przypominały piankę z białka na moim ulubionym deserze. W powietrzu czuć było kurz i zapach dojrzewającego zboża, który do dziś kojarzy mi się z czymś dobrym i bezpiecznym. W górze nawoływały się ptaki, a my radośnie paplałyśmy o wszystkim i o niczym. Co rusz w las wbijały się pola żyta i pszenicy, tworząc barwną mozaikę. W tamtym miejscu pole owsa kończyło się szeroką miedzą, na której wykopano dość głęboki rów melioracyjny, o tej porze roku całkiem suchy.

      Początkowo nie wiedziałam, co się dzieje: cień lasu zlał się z brzegiem pola, uniemożliwiając dostrzeżenie tego, co przemieszczało się po dnie rowu. Gdy niespodziewanie wyskoczyła z niego wielka, rozzłoszczona locha, ciągnąc za sobą kometę warchlaków, nasza Jaśmina tak się wystraszyła, że prawie stanęła dęba i rżąc, pognała СКАЧАТЬ