Название: Władcy czasu
Автор: Eva Garcia Saenz de Urturi
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Исторические детективы
Серия: Trylogia Białego Miasta
isbn: 978-83-287-1332-1
isbn:
– Wszystko w porządku? – odezwała się Alba, jak zwykle pewna siebie. – Zaraz zadzwonimy na sto dwanaście, ale niech nam pan powie, co się stało.
– Nie chodzi o mnie. Na dole w toalecie znalazłem mężczyznę.
– Co z nim? – zapytałem, trzymając już telefon w ręku.
– Leży na podłodze. Ukląkłem przy nim, żeby sprawdzić, czy żyje, choć z tą laską nie jest mi łatwo, ale mógłbym przysiąc, że się nie rusza. Albo jest nieprzytomny, albo martwy – ciągnął mężczyzna. – Tak naprawdę myślę, że go poznałem, wydaje mi się, że to… Chociaż nie jestem tego pewien.
– Proszę się teraz tym nie martwić – ucięła Estíbaliz zniecierpliwiona.
Cała sala przyglądała się nam w milczeniu, przysłuchując się rozmowie. Wydawca chyba przestał czytać. Ale nie dałbym głowy. Spojrzałem jeszcze na dziadka, który obiecał mi bez słów: „Zajmę się Debą, zabiorę ją do domu i położę spać”.
Pobiegłem z Esti w kierunku schodów. W pośpiechu oboje nadepnęliśmy na szklaną taflę, pod którą znajdował się szkielet zamurowany kiedyś w Villa Suso. Nawet nie zdążyłem o tym pomyśleć. Dotarłem na miejsce szybciej niż moja partnerka i zastałem na podłodze wysokiego, dobrze ubranego człowieka. Nie ruszał się, a jego twarz zastygła w grymasie bólu, który poczułem i ja.
Łazienki były nieskazitelnie czyste, otaczała nas aseptyczna biel i fototapeta na drzwiach do kabin, z dachami i czterema wieżami Vitorii.
Wyjąłem z kieszeni telefon, włączyłem latarkę i przytrzymałem ją tuż przy jego twarzy. Nic. Źrenice się nie skurczyły.
– Kurwa – zakląłem pod nosem. Poszukałem tętnicy szyjnej, licząc na cud. – Źrenice nie reagują, Esti. Brak tętna. Ten człowiek nie żyje. Niczego nie dotykaj i przekaż wiadomość podkomisarz, niech zawiadomi komendę.
Moja partnerka pokiwała głową i wzięła telefon, żeby zadzwonić do Alby.
Pociągnąłem nosem.
– Pachnie śmierdzącą bombą – zauważyłem. – Ten człowiek używał drogich perfum, ale nie wystarczą, żeby zamaskować ten okropny zapach.
– To męska ubikacja, czego się spodziewałeś?
– Nie o to mi chodzi, mówię o tym, że pachnie śmierdzącymi bombami w saszetkach, jakie sprzedawano w sklepach z zabawkami, kiedy byliśmy mali, pamiętasz? Były w paczkach z wizerunkiem mandaryna.
Wymieniliśmy się spojrzeniami: nie, nie chodziło mi o zabawne skojarzenia z dzieciństwa.
– Chcesz powiedzieć, że został otruty? – zapytała.
Nie byłem pewien, czy leżący przed nami mężczyzna zmarł śmiercią naturalną, czy został otruty, ale jestem ostrożnym facetem i nie lubię żałować później, że coś zaniedbałem. Z szacunku dla zmarłego olbrzyma ukląkłem obok niego na jedno kolano i wyszeptałem swoje zaklęcie:
– Tu kończy się twoje polowanie, tutaj zaczyna się moje.
Przyjrzałem mu się uważnie i przeszedłem do kwestii praktycznych.
– Myślę, że świadek miał rację. Nieczęsto pokazywał się na zdjęciach, ale wygląda bardzo szczególnie i zawsze podejrzewałem, że cierpi na fibrylinopatię.
– Mów po ludzku, Kraken.
– Ten mężczyzna choruje, a raczej chorował na zespół Marfana. Długie kończyny, wyłupiaste oczy. Spójrz na palce, na wysoki wzrost. Jeśli to naprawdę on, rozpęta się piekło. Zostań z ciałem, a ja pójdę do Alby, żeby zamknęła wejścia do budynku. Musimy przesłuchać dwieście osób. Skoro ten człowiek dopiero co zginął, zabójca musi być w środku.
2
BRAMA PÓŁNOCNA
DIAGO VELA
Zima, rok Pański 1192
Nazywam się Diago Vela, mówią mi don Diago Vela, mnie wszak tytuły są obojętne. Zacząłem spisywać wszystko, co się tu działo od dnia, gdy po dwóch latach niebytności powróciłem do starej osady Gasteiz czy też, jak nazywali ją poganie, Gaztel Haitz, czyli Wzgórza Zamkowego.
Wracałem przez Akwitanię i przeszedłszy Dolną Nawarrę, ominąłem Tudelę. Nie chciałem stanąć przed obliczem leciwego króla Sancha, jeszcze nie. Oddałem jego córkę Berenguelę potworowi, który miał ją zaślubić, Ryszardowi zwanemu Lwie Serce. I zapewniam, że wcale nie ze szlachetnych pobudek. Spieszno mi było do tego, co znajdowało się za murami grodu, który widziałem z oddali.
Tylko dzięki swojemu płaszczowi ze skór żbików nie umarłem z zimna w tę lodowatą noc.
Już niedługo miałem zobaczyć Onnecę.
Mój wycieńczony wierzchowiec z trudem wlókł się po stromym zboczu wiodącym do Bramy Północnej, która zamykała Villa de Suso od strony gościńca biegnącego z Arriagi.
Minąłem oba mosty przerzucone przez fosy. Od trzech dni, byłem tego pewny, moim śladem podążał jakiś jeździec. Coraz mocniej spinałem konia ostrogami. Pragnąłem znaleźć się bezpiecznie za bramą. Ściemniło się, dął silny wiatr, który już wkrótce miał przynieść pierwsze śniegi, zła to pora na przybywanie do Victorii. Bramy Villa de Suso zamykano o zmierzchu, zaraz po capstrzyku. Na pewno będą żądać ode mnie wyjaśnień. Ale było mi spieszno, by stanąć z powrotem w domu…
Owej nocy księżyc skrył się za chmurami, jechałem, przyświecając sobie pochodnią. Po lewej stronie dostrzegłem stary, znajdujący się poza murami cmentarz kościoła Najświętszej Marii Panny. Tego ranka był dzień targowy, na grobach walały się jeszcze łuski ryb, a wielu nocnych drapieżców uciekło, kiedy tylko wyczuło moją obecność.
– Kto idzie o tej porze? Nie widzicie, że kratownica zamknięta? Nie chcemy przybłędów w grodzie! – zawołał do mnie wartownik z murów.
– Nazywasz przybłędą swojego pana, don Velę? – Uniosłem czoło i krzyknąłem głośno, żeby mnie usłyszano. – Nie jesteście czasem Yñigo, jedyny syn Nuña kuśnierza?
– Nasz senior don Vela nie żyje.
– Kto tak powiada?
– Wszyscy tutaj. A kto zaprzecza?
– Nieboszczyk. Czy jest moja siostra, donna Lyra?
– Ćwiczy się w walce na patio przed kuźnią. Mój kuzyn trzyma jej pochodnię, chyba nie chciała być na zaślubinach. Przyprowadzę ją, ale przysięgam, że jeśli to pułapka…
Jakich zaślubinach? – zdziwiłem się.
– Nie przysięgaj, СКАЧАТЬ