Название: Władcy czasu
Автор: Eva Garcia Saenz de Urturi
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Исторические детективы
Серия: Trylogia Białego Miasta
isbn: 978-83-287-1332-1
isbn:
Spojrzałem na zegarek. Spotkanie powinno było zacząć się trzy kwadranse temu. Mężczyzna siedzący po mojej prawej stronie trzymał na kolanach egzemplarz książki i wiercił się niecierpliwie. Nie on jedyny. Wyglądało na to, że nikt nie ma zamiaru niczego tu promować. Alba spojrzała na mnie wymownie: jeśli potrwa to zbyt długo, będziemy musieli zabrać Debę.
Pokiwałem głową i pogłaskałem ją po dłoni, obiecując wzrokiem przyjemną noc.
Jak cudownie było nie musieć się ukrywać, jak cudownie, że tworzyliśmy rodzinę, jakie dobre było życie, kiedy nie upierało się być paskudne, a moje życie już od długich dwóch lat – odkąd urodziła się Deba – stało się szczęśliwym ciągiem rodzinnych rytuałów.
Bardzo to lubiłem, kolekcjonowałem szczęśliwe dni u boku swoich dam.
Kiedy o tym myślałem, przeszedł obok mnie otyły i spocony mężczyzna, w którym rozpoznałem redaktora naczelnego wydawnictwa Malatrama.
Poznaliśmy się podczas śledztwa „Rytuały wody”, był wydawcą jednej z ofiar, Annabel Lee, autorki komiksów i pierwszej narzeczonej całej naszej paczki. Ucieszyłem się na jego widok. Szedł za nim facet z gęstą brodą, być może nasz nieuchwytny autor, i w kamiennej sali rozległ się pomruk zadowolenia. Wydawało się, że publiczność wybacza prawie godzinne opóźnienie.
– Nareszcie – szepnęła do mnie siedząca obok Esti. – Jeszcze piętnaście minut i musielibyśmy dzwonić po oddział prewencji.
– Nie mów tego na głos, z tymi zaginionymi dziewczynkami już i tak było zbyt wiele zamieszania przez ostatnie dwa tygodnie. – Miałem przed oczami jej rudą grzywkę, chyba chciała szepnąć coś jeszcze, ale poprosiłem ją spojrzeniem o ciszę.
– Wrócą do domu, do mamy i taty – zapewniła mnie jednak.
– Niech bogowie cię usłyszą, a będziemy mogli wreszcie się wyspać. – Z trudem powstrzymałem ziewnięcie.
Na szczęście po tym, jak w 2016 roku zapadłem na afazję Broki, mowa wróciła mi prawie zupełnie. Trzy lata bardzo intensywnej przygody z logopedią sprawiły, że znów stałem się wygadanym śledczym, tylko czasem miewałem chwilowe blokady, najczęściej wtedy, kiedy się nie wyspałem, byłem zmęczony lub zdenerwowany.
– Raz, dwa, trzy, raz, dwa trzy… – rozległ się głos wydawcy. – Czy dobrze mnie słychać?
Publiczność pokiwała głowami.
– Bardzo przepraszam za spóźnienie. Niestety muszę przekazać państwu przykrą wiadomość: autor książki nie mógł zjawić się na dzisiejszym spotkaniu – powiedział, głaszcząc się po bujnej brodzie barda.
Na reakcję nie trzeba było długo czekać: niektórzy słuchacze natychmiast wstali z krzeseł i opuścili salę, nie kryjąc niezadowolenia. Wydawca odprowadzał pierwszych dezerterów smutnym spojrzeniem.
– Proszę mi wierzyć, rozumiem państwa rozczarowanie. Nie było to zaplanowane, ale skoro nie możemy liczyć na obecność autora, chciałbym państwu przedstawić Andresa Madariagę. Jest historykiem i archeologiem pracującym dla Fundacji Katedry Najświętszej Marii Panny, która wiele lat temu prowadziła wykopaliska na terenie pałacu Villa Suso i pod Starą Katedrą. Miał towarzyszyć naszemu tajemniczemu pisarzowi i wyjaśnić państwu niezwykłe podobieństwa pomiędzy średniowiecznym migdałem, jak nazywamy dzisiejszą starówkę Vitorii, a dwunastowiecznym miastem, jakie znamy z książki.
– Tak jest. – Archeolog odchrząknął. – Tę powieść cechuje niebywała precyzja, jakby autor rzeczywiście spacerował ulicami naszego miasta prawie tysiąc lat temu. Tutaj, obok dawnego wejścia do pałacu, a dokładnie tam, gdzie znajdują się dziś Schody Świętego Bartłomieja, w średniowieczu była Brama Południowa prowadząca do obmurowanej części grodu…
– Też nie wie, kim on jest – szepnęła mi Alba na ucho, muskając je ustami.
To wystarczyło, żeby zrobiło się gorące.
– Jak to? – mruknąłem.
– Wydawca też nie wie, kim jest autor. Ani razu nie wymienił jego nazwiska, a także nie powiedział o nim „Diego Veilaz”, bo to na pewno pseudonim. Nie ma pojęcia, kim on jest.
– Albo specjalnie buduje intrygę, żeby ujawnić to na następnej imprezie, na której pisarz się pojawi.
Spojrzała na mnie jak na naiwne dziecko, niespecjalnie przekonana.
– Głowę dam, że nie, że jest równie zagubiony jak my.
– Czy zdają sobie państwo sprawę, że mamy przed sobą mur, który ogradzał osadę, zanim Vitoria stała się pełnoprawnym grodem? Widzą państwo? To ten właśnie mur – mówił archeolog, pokazując na ścianę znajdującą się po jego prawej stronie. – Z datowania radiowęglowego wiemy, że został on zbudowany w jedenastym wieku, czyli sto lat wcześniej, niż przypuszczaliśmy. Można powiedzieć, że siedzimy w miejscu, w którym toczy się akcja powieści. W gruncie rzeczy to tutaj, w pobliżu muru, umiera jedna z postaci książki. Pewnie wielu z państwa zastanawiało się, czym jest kantaryda, hiszpańska mucha: to chrząszcz z rodziny oleicowatych. W powieści pojawia się brązowy proszek, kantarydyna, który ktoś podaje jako afrodyzjak naszemu nieszczęsnemu bohaterowi. To jest prawdziwe… – Zawahał się i poprawił: – Chciałem powiedzieć, prawdopodobne.
Archeolog podniósł głowę. Słuchaliśmy go z wielką uwagą.
– Kantarydyna odgrywała w średniowieczu rolę naszej viagry – ciągnął zadowolony. – Proszek otrzymywano z połyskującego zielonego pancerza pewnego chrząszcza. Kantarydyna była jedynym skutecznym afrodyzjakiem, który zapewniał mężczyznom przyzwoitą erekcję. Bardzo efektywnie rozszerzała naczynia krwionośne, ale zaprzestano jej stosowania, gdyż, jak mawiał Paracelsus, „dawka czyni truciznę”. Dwa gramy kantarydyny zabiją najzdrowszego w tej sali, więc w siedemnastym wieku wyszła z użycia. Wcześniej nazywano ją „cukierkami Richelieu” i wykończyła w jego czasach pół dworu, a sam markiz de Sade napytał sobie biedy, gdy kilka uroczych dam zmarło po zażyciu afrodyzjaku.
Rozejrzałem się wokół. Ludzie, którzy zostali na improwizowany występ archeologa, uważnie słuchali jego średniowiecznych anegdot. Deba w berecie dziadka spała, otoczona jego ramionami. Nieves też wydawała się zainteresowana wystąpieniem, Alba głaskała mnie po udzie, a Esti spoglądała rozkojarzona na belki na suficie. Jednym słowem: wszystko w porządku.
Czterdzieści minut później wydawca włożył na czubek olbrzymiego nosa półokrągłe okularki i zabrał głos:
– Nie chciałbym zakończyć tej uroczystości, nie przeczytawszy pierwszych akapitów Władców czasu.
Nazywam się Diago Vela, mówią mi don Diago Vela, mnie wszak tytuły są obojętne. Zacząłem spisywać wszystko, co się tu działo od dnia, gdy po dwóch latach niebytności powróciłem do starej osady Gasteiz, czy też, jak nazywali ją poganie, Gaztel Haitz, Wzgórza Zamkowego.
Wracałem СКАЧАТЬ