Название: Zima czarownicy
Автор: Katherine Arden
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Зарубежная фантастика
Серия: Trylogia Zimowej Nocy
isbn: 978-83-287-1349-9
isbn:
Tym razem jednak, chociaż aż się spociła z wysiłku, z deseczki między jej kolanami nie wydobyła się ani jedna smużka dymu, w rowku nie rozżarzył się żaden wiórek. W końcu Wasia wypuściła patyk, drżąca, pokonana. Pozbawiona nadziei. A więc jednak umrze, mając wokół siebie jedynie prochy cudzego życia.
Nie potrafiłaby stwierdzić, jak długo siedziała tak w cierpkiej ciszy, nie płacząc, nie czując zupełnie nic, zawieszona niejako na skraju przytomności.
Sama nie wiedziała, co ją skłoniło do uniesienia głowy. Przygryzła dolną wargę. Musi rozpalić ogień. Musi. W jej głowie, w jej sercu wciąż płonął potworny ogień, wspomnienie silniejsze niż cokolwiek innego w jej życiu, jakby całą jej duszę przepełniały płomienie. Niedorzeczne, że ogień płonął tak jasno w znienawidzonym wspomnieniu, a tutaj, gdzie tak by się przydał, nie było nawet iskierki.
Dlaczego miałby istnieć wyłącznie w jej głowie? Zamknęła oczy i przez chwilę wspomnienie było tak wyraziste, że zapomniała, iż to tylko wspomnienie.
Wasia najpierw poczuła dym i otworzyła oczy w chwili, gdy patyki zajęły się ogniem.
Wstrząśnięta, niemal przerażona swoim dokonaniem, szybko dołożyła więcej drew. Izba wypełniła się światłem, a cienie cofnęły.
W blasku ognia chata wyglądała jeszcze gorzej: na podłodze liście po kostki, rozpadające się ściany, spleśniałe, pokryte grubą warstwą kurzu sprzęty. Ale było jeszcze trochę drewna na opał, którego wcześniej nie zauważyła: kilka suchych polan. I robiło się coraz cieplej. Ogień przegonił noc i chłód. Będzie żyła. Wasia przysunęła do ognia drżące dłonie.
Nagle z paleniska wystrzeliła czyjaś ręka i chwyciła ją za nadgarstek.
10.
Diabeł w piecu
Przerażona Wasia wciągnęła gwałtownie powietrze, lecz się nie wyrywała. Ręka była mała jak u dziecka, o długich palcach obwiedzionych czerwienią i złotem w blasku ognia. Nie puszczała. Wasia stwierdziła natomiast, że wciąga do izby maleńką istotkę.
Była to kobieta sięgająca Wasi może do kolana, o oczach koloru ziemi. Zlizywała żarłocznie żar z końca patyka, przerwała jednak, by spojrzeć w górę na Wasię, i oznajmiła:
– No, zaspałam bez dwóch zdań. Kim jesteś? – Nagle dostrzegła opłakany stan chaty i wykrzyknęła w nagłej panice: – Gdzie moja pani? Co ty tutaj robisz?
Wasia usiadła na rozpadającej się ławie, wyczerpana i zdumiona. Domowiki nie żyją w ruinach, po odejściu rodziny, której strzegły, ich istnienie traci sens.
– Nikogo tu nie ma – powiedziała Wasia. – Tylko ja. To miejsce… jest martwe. Co ty tutaj robisz?
Domowik, a właściwie domowicha wytrzeszczyła oczy.
– Nie rozumiem. Dom nie może być martwy. To ja jestem domem, a ja przecież żyję. Na pewno kłamiesz. Co z nią zrobiłaś? Co zrobiłaś z tą chatą? Wstań i mi odpowiedz! – Ze strachu jej głos zrobił się piskliwy.
– Nie mogę wstać – wyszeptała Wasia. Mówiła prawdę. Ogień odebrał jej resztki sił. – Jestem tylko wędrowcem. Chciałam rozpalić ogień i zatrzymać się tu na noc.
– Ale ty… – Domowicha znowu rozejrzała się po domu, oceniając zniszczenia. Wybałuszyła oczy wstrząśnięta. – Naprawdę zaspałam! Spójrz tylko na ten brud. Nie mogę, ot tak, przyjmować tu włóczęgów bez pozwolenia mojej pani. Będziesz musiała odejść. Muszę doprowadzić dom do porządku, zanim moja pani wróci.
– Nie sądzę, by twoja pani wróciła. Ten dom jest opuszczony. Nie wiem, jak ci się udało przetrwać w tym zimnym piecu. – Głos Wasi się załamał. – Proszę, proszę, pozwól mi zostać. Nie wytrzymam już dłużej.
Chwila ciszy. Wasia czuła na sobie uważne spojrzenie domowichy.
– Dobrze zatem – rzekła wreszcie. – Zostaniesz dziś tutaj, biedne dziecko. Moja pani by sobie tego życzyła.
– Dziękuję – szepnęła Wasia.
Domowicha, mamrocząc coś pod nosem, podeszła do skrzyni stojącej w kącie. Na szyi miała zawieszony klucz i otworzyła nim żelazny wrzeciądz. Ustąpił z opornym pstryknięciem.
Na oczach zdumionej Wasi domowicha wyjęła ze skrzyni płótno i glinianą misę, po czym położyła je na palenisku. Następnie wzięła wiadro i wyszła na zewnątrz po śnieg, który natychmiast zaczęła podgrzewać, a także gałąź sosny z młodymi igłami, które wrzuciła do wody.
Wasia patrzyła, jak dym ulatuje przez dziurę w dachu, jedynie na wpół świadoma zwinnych ruchów domowichy, gdy ta zdejmowała z niej sukienkę, która omal nie stała się całunem. Szybko zmyła najgorszy pot strachu, sadzę i krew, a także oczyściła zranione oko Wasi. Bolało, ale kiedy strup został zdjęty, Wasia mogła coś zobaczyć przez szparkę. Nie straciła wzroku. Była jednak zbyt zmęczona, by odczuwać ulgę.
Domowicha wyjęła ze skrzyni wełnianą koszulę. Wasia prawie nie czuła, jak domowicha ją ubiera. Po chwili stwierdziła, że leży na piecu, na kocu z króliczych skórek. Nie miała pojęcia, jak się tam znalazła. Cegły były ciepłe. Zanim zagarnęła ją nieświadomość, usłyszała cieniutki głos domowichy:
– Trochę odpoczynku i dojdziesz do siebie, ale będziesz miała bliznę na twarzy.
***
Wasilisa Pietrowna nie miała pojęcia, jak długo spała. W jej głowie kołatały się niewyraźne wspomnienia koszmarów, w których krzyczała do Słowika, żeby uciekał. Śnił jej się głos Północnicy – „Trzeba to zrobić. Odeślij ją dla dobra nas wszystkich” – i podniesiony głos protestującej domowichy. Zanim jednak Wasia zdążyła się odezwać, znów zagarnęła ją ciemność.
Otworzyła oczy o świcie, niezliczone godziny później. Światło było wręcz wstrząsem po tak długiej ciemności. Zupełnie jakby splątane drogi Północy tylko jej się przyśniły. Może tak było? Leżąc w mętnym szarym brzasku, mogłaby być gdziekolwiek, na wierzchołku jakiegokolwiek pieca.
– Duniu! – zawołała, tak wyraziste było wspomnienie dzieciństwa. To stara niania zawsze pocieszała ją, gdy miała senne koszmary.
Nagle dopadły ją świeższe wspomnienia. Krzyknęła z udręki. Przy jej barłogu natychmiast pojawiła się mała główka, lecz Wasia ledwie widziała domowichę. Pamięć trzymała ją za gardło. Dziewczyna dygotała.
Domowicha przyglądała jej się, marszcząc czoło.
– Wybacz mi – wyjąkała Wasia. Odgarnęła z twarzy skołtunione włosy. Zęby jej szczękały. Piec był ciepły, ale przez dziurę w dachu wpadało zimne powietrze, a jej wspomnienia były jeszcze zimniejsze. – Jestem… jestem Wasilisa Pietrowna. СКАЧАТЬ