Zima czarownicy. Katherine Arden
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Zima czarownicy - Katherine Arden страница 23

Название: Zima czarownicy

Автор: Katherine Arden

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Зарубежная фантастика

Серия: Trylogia Zimowej Nocy

isbn: 978-83-287-1349-9

isbn:

СКАЧАТЬ Wasia ledwie trzymała się na nogach.

      – Pomożesz mi?

      Czarny koń zastrzygł uszami.

      – Pomóc ci? – prychnęła Północnica. – Już ci pomogłam. Przyjęłam cię do mojego królestwa. A nawet ukryłam cię tutaj, gdy leżałaś nieprzytomna. Czy muszę zrobić jeszcze więcej? – Włosy Północnicy opadały niczym zimny deszcz na ciemność jej skóry. – Podczas naszego ostatniego spotkania byłaś nieuprzejma.

      – Proszę…

      Północnica posłała jej lekki uśmiech i podeszła jeszcze bliżej, po czym wyszeptała odpowiedź, jakby to była tajemnica.

      – Nie. Znajdź je sama. Albo umrzyj tutaj, umrzyj teraz. Powiem o tym starej. Może nawet będzie cię opłakiwała, chociaż wątpię.

      – Starej? – zdziwiła się Wasia. Ciemność zdawała się na nią napierać ze wszystkich stron, coraz bardziej agresywnie. – Proszę – powtórzyła.

      – Ja nie zapominam zniewag, Wasiliso Pietrowna. – Północnica odwróciła się i oparła dłoń na kłębie czarnego konia. Po chwili siedziała na nim okrakiem, zawróciła go i wjechała między drzewa, nie oglądając się za siebie.

      Wasia została sama w ciemności.

      ***

      Mogła leżeć na leśnej ściółce i czekać na świt. Ale jak doczekać świtu w krainie złożonej z samych północy? Mogła iść, chociaż kiedy stała, drżały jej nogi. Tylko dokąd? Miała na sobie jedynie pelerynę Warwary i zakrwawione, cuchnące strzępy sukienki. Jej bose stopy były poranione, oddychanie sprawiało ból, dygotała. Ta noc była trochę cieplejsza niż noc w Moskwie, lecz niewiele.

      Czyżby przeszła próbę ognia, przeciwstawiła się Niedźwiedziowi i uciekła z Moskwy dzięki magii tylko po to, by umrzeć w ciemności? „Idź nad jezioro”, powiedziała Warwara. „Tam znajdziesz schronienie. Nad jezioro z dębem rosnącym na brzegu”.

      No cóż, skoro Warwara sądziła, że Wasia zdoła je znaleźć, to może miała jakąś szansę. Warwara myślała pewnie, że Północnica jej pomoże, ponieważ Wasia nie miała tu żadnego wyczucia kierunku. Ale przynajmniej umrze w poszukiwaniu schronienia. Zbierając resztki sił, Wasia ruszyła w ciemność.

      ***

      Nie wiedziała, jak długo szła. Dawno zużyła już wszelkie siły, a jednak brnęła dalej. Mrok nigdy się nie zmieniał, słońce nigdy nie wschodziło. Wasia zaczęła rozpaczliwie łaknąć światła. Jej stopy zostawiały krwawe ślady.

      Północnica mówiła prawdę: to była kraina złożona z północy. Wasia nie potrafiła się w nich rozeznać. W jednej chwili szła po zimnej suchej trawie, mając nad głową półksiężyc, w następnej wchodziła w cień drzewa i stwierdzała wstrząśnięta, że księżyc zniknął, a pod jej nogami chlupocze błoto. Zawsze była wczesna wiosna, mniej lub bardziej zaawansowana, lecz miejsce zmieniało się co kilka kroków: szalona poszatkowana kraina.

      „Wciąż tu jestem” – powtarzała sobie Wasia raz po raz. „Wciąż jestem sobą. Żyję”. Mocno trzymając się tej myśli, szła dalej. Gdzieś w oddali nawoływały się wilki i Wasia uniosła głowę, by posłuchać ich wycia. Nagle wiatr, niczym lodowata woda, buchnął jej w twarz. Na wzgórzu w oddali zobaczyła światła przypominające ogniska i ruszyła szybko w ich stronę, lecz zaraz zniknęły. Potem wędrowała pod jasnymi brzozami białymi niczym martwe palce pod szkarłatnym księżycem.

      Zupełnie jakby szła przez senny koszmar, nie miała żadnej orientacji w terenie, nie odróżniała kierunków świata. Kuśtykała, zaciskając zęby, ale teraz ziemia zasysała jej stopy i Wasia stwierdziła, że wpadła w bagno. Wszędzie błoto, nie miała siły, by się z niego wyrwać. Płakała z wyczerpania.

      Odpuść, pomyślała. Już dość, daj sobie spokój. Przynajmniej nie ma tu nienawistnego tłumu, który będzie szydzić, gdy pójdę do Boga.

      Czarne zasysające bagnisko zdawało się przytakiwać jej bulgotem. Spod powierzchni mokradła wpatrywały się w nią złośliwe oczy przypominające zielone lampy. Należały do błotnika wydmuchującego wraz z oddechem cuchnące pióropusze bagiennego gazu. Gdyby mu pozwoliła, mógłby ją szybko zabić, wciągnąć w zimną ciemność i nie musiałaby dłużej brnąć na poranionych stopach ani oddychać z bólem połamanych żeber, ani pamiętać ostatnich dwóch dni.

      Ale Masza, myślała Wasia mgliście. Masza jest w Moskwie, i mój brat, i siostra, bezbronni wobec Niedźwiedzia.

      I co z tego? Co może na to poradzić? Sasza i Wielki Książę mogą…

      Mogą? Oni nic nie wiedzą. Nic nie rozumieją…

      „Mój brat oddał wolność za twoje życie”, powiedział Niedźwiedź. W rękawie sukienki wciąż miała drewnianego słowika. Wymacała go teraz i zacisnęła brudną rękę na stworzonku, odnosząc wrażenie, że w jej zziębnięte członki wnika odrobina ciepła.

      Królu zimy, jak mogłeś zrobić coś tak potwornego?

      Musiał mieć swoje powody. Morozko nie był głupi. Czy nie powinna raczej odkryć, dlaczego to zrobił, zamiast zakładać, że jego ofiara poszła na marne? Była jednak taka zmęczona…

      Słowik powiedziałby, że jest niemądra, kazałby jej wskoczyć na swój grzbiet i zawiózłby ją spokojnie tam, gdzie trzeba, strzygąc radośnie uszami.

      Z jej oczu trysnęły gorące łzy. W przypływie furii wyszarpnęła się z błota i wygramoliła na brzeg mokradła. Zrozpaczona zanurzyła dłoń w wodzie i przemówiła do czającego się w bagnisku demona stłumionym, wciąż ochrypłym od dymu głosem:

      – Dziadku, szukam jeziora, na którego brzegu rośnie dąb. Czy możesz mi powiedzieć, gdzie to jest?

      Oczy błotnika ledwie wystawały ponad powierzchnię wody. Wasia mogła dojrzeć pokryte łuską ciało kotłujące się w błotnistej kipieli. Wyglądał na zdziwionego.

      – Wciąż żyjesz? – szepnął. Jego głos był jak zasysający bulgot bagniska, oddech zaś cuchnął zgnilizną.

      – Proszę. – Wasia rozchyliła palcami jedną z zakrzepłych ran na ramieniu i pozwoliła krwi skapnąć do wody.

      Błotnik wysunął język, spił krew, a jego oczy rozbłysły nagle jasnym blaskiem.

      – No, uprzejma z ciebie dziewczyna – stwierdził, oblizując wargi. – Spójrz zatem.

      Popatrzyła tam, gdzie wskazywały jego roziskrzone oczy. Między czarnymi drzewami mignęło coś czerwonawego. To nie był brzask. Może ogień? W przypływie strachu poderwała się na równe nogi, ciążyła jej oblepiona błotem peleryna.

      Ale to nie był ogień. To było żywe stworzenie.

      W bagnisku stała wysoka, obrysowana światłem klacz. Z jej grzywy i ogona sypały się iskry przypominające świetliki, były niczym stopiona biel na tle jej srebrzystozłotej sierści. Z zadartą głową przyglądała się Wasi, nieruchoma, jeśli nie liczyć ogona, którym chłostała się po bokach, tworząc świetliste łuki.

СКАЧАТЬ