Название: Gringo wśród dzikich plemion
Автор: Wojciech Cejrowski
Издательство: PDW
Жанр: Путеводители
isbn: 9788381271509
isbn:
Chałupa, którą ulepił z gliny dawno temu, przechyliła się i nieuchronnie zmierzała ku upadkowi…
– Ale przecie jeszcze stoi – powiadał Indianin – więc na razie nie ma co naprawiać.
Dookoła niego orbitowało stadko głodnych prosiaków. Były bardzo czujne – gotowe rzucić się ze smakiem nawet na niedopałek papierosa albo papierek po cukierku. Stadko składało się w przeważającej części z łaciatej skóry i kości. A kości te sprawiały wrażenie, jakby lada chwila miały się przebić na zewnątrz…
– No bo te świnie są straśnie leniwe i nic sobie nie umią znaleźć do żarcia – objaśniał Indianin.
– To może byś im sypnął garść kukurydzy? – zapytałem pewnego razu.
– świniom dawać jeść!? – oburzył się i zdziwił jednocześnie. – Wy Biali to zupełnie pojęcia nie macie o zasadach gospodarki hodowlanej. świnie nie są po to, żeby je człowiek karmił, tylko na odwrót – zakończył dyskusję.
Ton jego głosu przywodził na myśl brodatych proroków i boże przykazania.
Poza stadkiem świń, Indianin miał także dwie kury, żonę i gromadę dzieci, które składały się głównie z ogromnych oczu oraz żył i ścięgien – ani grama tłuszczu.
W Europie takie dziecko zostałoby prawdopodobnie odebrane rodzicom i w trybie pilnym podłączone do kroplówki. Na szczęście w republikach bananowych nikt nie robi takich rzeczy. Sądząc po poziomie radosnego hałasu, jaki potrafiły wytworzyć, dzieciaki były po pierwsze szczęśliwe, a po wtóre, mimo biedy, czerpały mnóstwo energii ze słońca albo innych tajemniczych źródeł. Zęby miały zdrowe, cerę ogorzałą, włosy gęste, ubrania podarte, gęby umorusane i ZAWSZE roześmiane od ucha do ucha.
Reasumując:
– Gliniana chałupka kryta strzechą z palmowych liści.
– W tej chałupce kilkunastoosobowa rodzina plus inwentarz.
– Dookoła tropikalny las i przemożna bieda.
A Indianin, zamiast ruszyć do jakiejś roboty, całymi dniami wisi w hamaku!
* * *
– Do roboty? A po co? – pytał szczerze zdziwiony.
– Jak to po co? Żeby dzieciom kupić coś do jedzenia.
– Nie warto. Jedzą i jedzą, a i tak są zawsze głodne. Dzieci się nigdy nie udaje napełnić. Po prostu muszą z tego wyrosnąć…
– Z głodu się nie wyrasta!
– Ja wyrosłem. Nic mi się nie chce – nawet jeść. No więc i one wyrosną, ale na to nie trza jedzenia, tylko CZASU – zakończył znanym mi już tonem proroka.
Jego filozofia życiowa zbudowana była przede wszystkim z żelaznej logiki. Poukładana w ciasną pryzmę. Wewnętrznie spójna w stopniu doskonałym, poziom kompilikacji i finezji miała mniej więcej taki jak kowadło. Nie umiałem jej niczym podważyć. Ale wciąż niestrudzenie próbowałem…
– No a jakbyś na przykład wyhodował więcej świń, no i może przynajmniej odrobinę bardziej tłustych niż te tutaj, to mógłbyś którąś sprzedać i zarobić.
– A po co? – zapytał i odpowiedział jednocześnie.
Czułem, że mój zdrowy rozsądek został powalony na łopatki i rozpoczęło się odliczanie.
– Pieniądze mi szczęścia nie kupią – dodał po chwili. – I w ogóle w naszej okolicy są mało praktyczne. Wszystko czego człowiekowi potrzeba rośnie sobie dookoła – pokazał palcem w kierunku lasu, niewielkiego zagonu kukurydzy oraz niewysokiej palmy, na której dojrzewały właśnie dorodne papaje15.
– Buty nie rosną. Trzeba kupić.
– A po co? Nigdy nie miałem butów i jakoś nie krzywduję. A dzieciaki też nie lubią chodzić inaczej jak na bosaka. Buty je piją w stopy.
Z butów wycofałem się bez żalu, bo rzeczywiście w klimacie podzwrotnikowym nie były towarem pierwszej potrzeby.
– No to byś sobie może radio kupił? Lubisz muzykę.
– Sąsiad ma. Ten co mieszka za polem. Puszcza na cały regulator i ja tu świetnie słyszę jak charczy.
– Naprawdę nie ma nic, co chciałbyś mieć? – zapytałem kilka dni później (wypróbowawszy wcześniej wszystkie możliwe przedmioty i usługi dostępne za pieniądze). – Niczego ci nie brakuje?
– Czasu.
– Jak to czasu?! Przecież całe dnie nic nie robisz, tylko wisisz w hamaku.
– A ile jeszcze tak powiszę, he?
– A co to za różnica?
– Widzisz, gringo, dla mnie szczęście jest wtedy, gdy mogę sobie wisieć w hamaku i nic nie robić. Im dłużej, tym lepiej. Nic nie boli, nie nagli, nic nie czeka. Nikt nie woła. Brzuch nie burczy, że chce jeść; żona nie burczy, że chce, żeby jej coś zrobić. Moje szczęście to ta spokojna chwila, która właśnie trwa: nikt i nic niczego ode mnie nie chce, nie trzeba się wysilać, martwić, nigdzie iść.
– Wy Biali – dodał po chwili namysłu – znajdujecie swoje szczęście w ruchu, a my w bezruchu. Wy ciągle musicie coś zmieniać, porządkować, ulepszać, a my poszukujemy stanu ukojenia… I kiedy go znajdziemy, to wolimy się nie poruszać, żeby czegoś nie zepsuć.
Po tych słowach Indianin wisiał kwadrans w milczeniu, a ja mu nie przerywałem – bardzo chciałem, żeby podsumował przemowę jedną z tych swoich profetycznych sentencji. No i nie zawiódł mnie:
– Dla ciebie, gringo, ten mój hamak jest pełen nudy. Dla mnie to raj na ziemi16.
– A o czym myślisz, kiedy tak wisisz w hamaku i patrzysz na ten piękny zachód słońca przed nami?
– Nie myślę. Tylko patrzę.
Przerwał, zastanowił się chwilę, a potem dodał:
– I to jest właśnie to, czego ty, gringo, nie potrafisz robić…. Ani nawet zrozumieć.
Miał rację – nie potrafiłem.
MORAŁ:
W moim świecie człowiek zawsze myśli. Nawet wtedy, gdy siedzi i gapi się na zachodzące słońce. A co do rozumienia, to kilkakrotnie otarłem się o zrozumienie indiańskiej duszy, ale nigdy jej nie zgłębiłem. I raczej nie zgłębię, bo jak niby zgłębić kowadło? Można sobie tylko pooglądać.