Rozpakuj wreszcie ten prezent. Janice Maynard
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Rozpakuj wreszcie ten prezent - Janice Maynard страница 4

Название: Rozpakuj wreszcie ten prezent

Автор: Janice Maynard

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Остросюжетные любовные романы

Серия: The McNeill Magnates

isbn: 978-83-276-4670-5

isbn:

СКАЧАТЬ i nie potrzebowali jej pomocy.

      – Dziękuję za słodycze – powiedziała. – Czy to wszystko?

      J.B. gapił się na nią z niedowierzaniem.

      – Oczywiście, że to nie wszystko. Uważasz, że nie mam do roboty nic lepszego niż wałęsać się po mieście i rozdawać czekoladki przypadkowym kobietom?

      Wzruszyła ramionami.

      – A kto cię tam wie?

      Patrzenie, jak J.B. gotuje się ze złości, sprawiło jej taką frajdę, że szybko odzyskała równowagę. Nareszcie była górą!

      Po dłuższej chwili rozluźnił się i westchnął.

      – Chciałbym ci pokazać jedną z moich nieruchomości przy Queen Street. Od razu podwoiłabyś metraż, a powierzchnia magazynowa jest sucha i czysta. Poza tym na piętrze jest olbrzymi apartament, gdybyś kiedyś postanowiła wynieść się z Casa Tarleton.

      Perspektywa własnego mieszkania była kusząca, ale ona i Jonathan nie potrafili zostawić ojca samego. Głupota, bo był w ich życiu prawie nieobecny, tak duchowo jak fizycznie. A jednak czuli się za niego odpowiedzialni.

      Gina dawała jej rozpaczliwe znaki nad ramieniem J.B.

      Mazie postanowiła z nim pograć. Niech pomyśli, że naprawdę rozważa jego propozycję, a wtedy utrze mu nosa.

      – Zgoda – powiedziała. – Obejrzeć nie zaszkodzi.

      Jego reakcja na te słowa zdradzała zdumienie, ale i podejrzliwość.

      – Kiedy?

      – Choćby teraz.

      – A sklep?

      – Dadzą sobie radę. – Nie kłamała. Była właścicielką i dyrektorem, ale oprócz Giny zatrudniała dwie osoby na pełen etat i trzy na pół etatu.

      J.B. skinął głową.

      – Wobec tego ruszajmy, zaparkowałem na zakazie.

      – Jedź sam. Wyślij mi esemesa z adresem, dojadę za kwadrans. Muszę tylko wziąć płaszcz i torebkę.

      – Mogę zaczekać.

      – Wolę pojechać swoim samochodem, J.B.

      Zmrużył oczy.

      – Dlaczego?

      – Dlatego. Boisz się, że nie przyjadę? Przecież obiecałam.

      Zacisnął zęby. Widziała, że jest zły, ale milczał.

      – No co? – szepnęła, świadoma, że mają widownię.

      – Nic, Mazie. Nic takiego. – Wyjął z kieszeni telefon i niecierpliwie wystukał treść esemesa. – Wysłałem ci adres. Do zobaczenia wkrótce.

      Powinien być wniebowzięty.

      Przeskoczył pierwszy płotek. Nareszcie namówił Mazie, by obejrzała nowe miejsce na swój sklep. Sukces! W każdym razie zrobił więcej niż agentka od nieruchomości dokonała w ciągu dwunastu tygodni.

      A jednak coś nie dawało mu spokoju. Towarzystwo Mazie było jak żonglowanie granatem. Nie dość, że stanowiła wielką niewiadomą, to pociągała go tak, że nie wróżyło to niczego dobrego.

      Postanowił trzymać ją na dystans.

      Tyle że z nią nic nie było proste, pełen obaw krążył więc po chodniku przed pustą nieruchomością przy Queen Street. Dopiero gdy zobaczył, jak jej czerwona mazda wyjeżdża zza rogu, kamień spadł mu z serca. Bogu dzięki! Był pewny, że nie przyjechałaby, gdyby nie zamierzała przyjąć jego oferty.

      Z budzącą podziw łatwością zaparkowała przy chodniku, wysiadła i zamknęła auto pilotem. Zazwyczaj J.B. widywał ją w swobodnych ciuchach, ale nie tym razem. Mazie przebrała się w czarną obcisłą spódnicę i jedwabną bluzkę w kolorze kości słoniowej, w której wyglądała na kogoś, kim była – dziedziczkę olbrzymiej fortuny.

      Chyba największym jej atutem były długie nogi. Poruszała się z pewnością siebie. Dzień był wietrzny, włożyła więc długi do pół uda czarny trencz. Jego zdaniem wyglądała jak ósmy cud świata.

      Świadoma, że ją obserwuje, schowała kluczyki do kieszeni płaszcza i podeszła do niego. Osłaniając oczy jedną ręką, spojrzała w górę. Wysoko nad nimi wyryto w kamieniu cyfry 1-8-2-2, podające rok zbudowania kamienicy.

      – Ostatnim lokatorem była firma ubezpieczeniowa – odpowiedział na jej niezadane pytanie. – Od trzech miesięcy budynek stoi pusty. Jeśli uznasz, że nadaje się dla twoich celów, sprowadzę ekipę sprzątającą, żebyś mogła się przeprowadzić bez szkody dla interesów.

      – Chcę zobaczyć, jak jest w środku.

      – Oczywiście.

      Wcześniej upewnił się, że nic tam jej nie odstraszy. Ani zapach pleśni, ani odłażąca farba. Budynek stanowił istne cacuszko i chętnie zatrzymałby go dla siebie, gdyby nie potrzebował marchewki dla Mazie.

      Przez lata starał się naprawiać błędy młodości. Wejście do wąskiego grona najbardziej szanowanych przedsiębiorców w Charlestonie było dla niego ważne, więc konieczność kontaktów z Mazie, do której czuł silny pociąg, powodował niepotrzebne komplikacje. Na własnej skórze przekonał się, jak łatwo pożądanie może zaślepić.

      – Spójrz na ten blaszany sufit – powiedział. – Kiedyś mieścił się tutaj bank. Tu, gdzie stoimy, znajdowały się stanowiska kasowe.

      Mazie rozglądała się, robiąc smartfonem zdjęcia.

      – Ślicznie tu – przyznała.

      Słyszał, że powiedziała to niechętnie, ale przynajmniej była szczera.

      – Dzięki. Miałem szczęście, że udało mi się kupić ten dom. Musiałem odstraszyć gościa, który chciał tu urządzić pole do minigolfa.

      – Żartujesz.

      – Skądże. Pewnie nie dostałby na to zgody miasta, ale kto wie?

      – Wspominałeś o powierzchni magazynowej.

      – A, tak. Pod nami jest piwnica, mała, ale przytulna. Takie samo pomieszczenie jest na górze. A wiesz, co ci się najbardziej spodoba? Sejf. Trzeba sprowadzić speca, żeby go doprowadził do użytku, ale będziesz miała gdzie chować na noc swoje precjoza.

      Gdy odstąpił na bok, by mogła wejść do kasy pancernej o powierzchni dziewięciu metrów kwadratowych, uniosła brwi.

      – Czy to nie przesada? Nie potrzebuję aż tyle przestrzeni na biżuterię.

      – Teoretycznie nie. Ale dzisiaj co wieczór wyjmujesz wszystko z gablot, СКАЧАТЬ