Rozpakuj wreszcie ten prezent. Janice Maynard
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Rozpakuj wreszcie ten prezent - Janice Maynard страница 3

Название: Rozpakuj wreszcie ten prezent

Автор: Janice Maynard

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Остросюжетные любовные романы

Серия: The McNeill Magnates

isbn: 978-83-276-4670-5

isbn:

СКАЧАТЬ

      J.B. wiedział. A przynajmniej się domyślał. Ten jeden pocałunek prześladował go od lat, chociaż usilnie starał się o nim zapomnieć.

      – Będę próbował dalej. A ty daj znać, gdybyś coś zdziałał.

      – Postaram się, ale nie rób sobie wielkich nadziei.

      ROZDZIAŁ DRUGI

      Mazie uwielbiała Charleston w okresie świątecznym. Eleganckie stare miasto miało szczególny urok w grudniu. Świeciło słońce, wilgotność czasem spadała poniżej sześćdziesięciu procent, a wszystkie balkony w mieście ozdabiały pachnące rośliny, maleńkie białe światełka, kokardy z czerwonego aksamitu. Nawet zaprzężone do powozów konie były przystrojone narzutami w czerwono-zieloną kratę.

      Mazie przyznawała, że lato w Karolinie Południowej bywa niezbyt przyjemne. W lipcu i sierpniu turyści zaglądali do jej sklepu głównie po to, by schronić się przed parówką na dworze. Ale dzięki temu mogła zamienić z nimi słówko i sprzedać złotą bransoletkę z wisiorkiem. Albo – jeśli trafiła na kogoś z chudszym portfelem – zestaw srebrnych kółek Giny, wysadzanych kamieniami półszlachetnymi.

      W lecie przypadał szczyt sezonu. Lato zapewniało przypływ gotówki. W „Nie wszystko złoto, co się świeci” ruch panował od końca maja do co najmniej połowy października. Potem zamierał.

      A mimo to Mazie i tak najbardziej lubiła święta.

      Dziwne, bo jej dzieciństwo nie było jak z bajki. Mama i tata nie czytali przed kominkiem dzieciakom w piżamach, siorbiącym kakao. Mimo swoich pieniędzy zapewniających wygodę i dobrobyt Tarletonowie byli trudnymi ludźmi.

      Ale Mazie miała to gdzieś. Od Święta Dziękczynienia aż po Nowy Rok pławiła się w ogólnej życzliwości.

      Niestety, ohydne zachowanie J.B. sprzed lat wciąż powodowało, że chciała mu dopiec, ale tak, by nie zaszkodzić swoim interesom. Kiedy więc nazajutrz agentka J.B. zadzwoniła z kolejną ofertą. Mazie nie odmówiła.

      Nie od razu.

      Spokojnie wysłuchała beznamiętnej gadki agentki, a kiedy kobieta przerwała dla nabrania oddechu, Mazie wtrąciła przesadnie miłym głosem:

      – Proszę przekazać panu Vaughanowi, że skoro tak szalenie zależy mu na kupnie mojej nieruchomości, niech zajrzy i omówi to ze mną osobiście. To mój warunek.

      I tradycyjnie rozłączyła się.

      Gina, która polerowała olbrzymi srebrny serwis do kawy, zwykle stojący na wystawie, zeskoczyła z drabinki po środek do czyszczenia sreber.

      – No proszę, nie rzuciłaś od razu słuchawką – zauważyła. – Idzie lepsze.

      – Byłam wręcz obrzydliwie uprzejma – przyznała Mazie.

      – Ludzie zwykle cenią uprzejmość.

      – Prawda. Chociaż nie zawsze. Zobaczymy, co się stanie. Jeśli J.B. tak zależy na tym miejscu, będzie się musiał pokazać.

      Gina zbladła i machnęła ręką, jakby rąbała tasakiem.

      – A tobie co znowu? – zdziwiła się Mazie.

      Przyjaciółka syknęła, oczy niemal wyszły jej z orbit. Mazie odwróciła się, sprawdzając, co doprowadziło Ginę do takiego stanu.

      Do sklepu weszła grupka kobiet w średnim wieku, co zasygnalizowało brzęczenie dzwoneczka nad drzwiami. Między nimi był J.B. Vaughan, wyższy od nich o dobre piętnaście centymetrów.

      – Chyba zaskoczył ją mój widok – odezwał się z krzywym uśmiechem. – Witaj, Mazie. Kopę lat.

      Jego głos ociekał miodem. Dlaczego brzmiał tak cholernie seksownie?!

      Facet wyglądał jak marzenie. Miał na sobie drogie dżinsy i jeszcze droższe włoskie mokasyny. Jego szerokie bary okrywała rozpięta lniana marynarka, spod której wystawał śnieżnobiały T-shirt na tyle opięty, by uwydatnić twarde mięśnie brzucha.

      O Boże! Zażądała, żeby się zjawił osobiście, ale nie wiedziała, w co się pakuje!

      Przełknęła ślinę, by ukryć zmieszanie.

      – Witaj, J.B. – Szybki rzut oka na zegarek powiedział jej, że nie mógł się tu zjawić tak szybko po rozmowie z agentką. Widocznie przewidział jej żądanie. – Rozmawiałeś rano z agentką?

      Zmarszczył czoło.

      – Ależ skąd. Wracam z siłowni. Dlaczego pytasz?

      Mazie znowu przełknęła ślinę.

      – Bez powodu.

      W tym momencie zadzwonił jego telefon.

      Mazie dałaby głowę, że wie, kto dzwoni – szeroki uśmiech na jego twarzy świadczył o tym, że agentka od nieruchomości właśnie przekazała mu jej żądanie.

      Szlag by trafił! To ona miała rozdawać karty… zmusić go, by ją błagał osobiście. A tymczasem wytrącił jej broń z ręki, przychodząc z własnej woli, a nie dlatego, że zmusiła go do takiego kroku. Zagotowała się ze złości.

      – Czego chcesz, J.B.? Jestem zajęta.

      Uniósł brwi.

      – Czyszczeniem gabloty? To chyba poniżej twoich kompetencji?

      – Mój sklep, moja sprawa, co tu robię.

      – Przepraszam – mruknęła Gina, przeciskając się między nimi. – Muszę się zająć klientkami.

      Mazie powinna przedstawić J.B. swoją rudowłosą przyjaciółkę. Mogli się wprawdzie kiedyś spotkać, choć to mało prawdopodobne. Ale Gina nie chciała być świadkiem ich emocjonalnej przepychanki.

      J.B. wyciągnął celofanową torebkę.

      – Dla ciebie, Mazie. Jonathan mówił mi kiedyś, że je lubisz.

      Spojrzała na znajome logo i skrzywiła się, wyczuwając podstęp.

      – Przyniosłeś mi pralinki?

      – Tak jest, szanowna pani – rzucił, wciąż wyciągając do niej prezent.

      – Sprzedają je dwa kroki stąd. Sama potrafię sobie kupować słodycze.

      Jego uśmiech zgasł, w oczach zamigotały gniewne błyski.

      – Liczyłem na podziękowanie. Szkoda, że oszczędzano ci lania w dzieciństwie. Jedyna córka, to i rozpieszczona…

      Wstrzymała dech. Cios był nieoczekiwany, za to celny.

      – Wiesz, że to nieprawda.

      Zrobił СКАЧАТЬ