Poniemieckie. Karolina Kuszyk
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Poniemieckie - Karolina Kuszyk страница 7

Название: Poniemieckie

Автор: Karolina Kuszyk

Издательство: PDW

Жанр: Документальная литература

Серия: Sulina

isbn: 9788380496736

isbn:

СКАЧАТЬ tworami biurokratycznymi.

      Mniej obrotni, a bardziej lękliwi zostają zakwaterowani w barakach Państwowego Urzędu Repatriacyjnego, czyli PUR-u, skąd – po tym jak odczekają swoje – kieruje się ich do wyznaczonego mieszkania lub domu. Najczęściej wzgardzonego przez bardziej przedsiębiorczych i niebojących się ryzyka. „Kto był rzutki i odważny, to sami ludzie wyszukiwali sobie miejsca, ale […] nasza rodzina składała się z samych niedołęgów i bojaźliwych […], tak że my czekali nie wiadomo na co i na kogo” – lamentuje Wanda Fedorowicz, niezadowolona z domu, który przydzielono jej rodzinie w „zapadłej” wsi Kargowa [Karge, Unruhstadt].

      „W sprawie przydziału domów i mieszkań instytucjom i obywatelom polskim toczą się we Wrocławiu gorszące spory, a nawet walki” – skarży się obywatel Antoni Plater-Zyberk w liście do samego Bolesława Bieruta we wrześniu 1945 roku. Osadnictwo na Dzikim Zachodzie przebiega przy akompaniamencie krzyków i wystrzałów. Towarzyszą mu rozboje, gwałty i kradzieże, a polowanie na mieszkanie można przypłacić życiem. Trzej gospodarze, towarzysze Stanisława Błażejewskiego z transportu repatriacyjnego, tuż po przybyciu w okolice Opola [Oppeln] jadą wozem szukać domów na własną rękę i nigdy nie wracają. Repatriantka Wilhelmina Trylowska tak wspomina jedną z pierwszych nocy w Żaganiu [Sagan]:

      […] maruderzy i jacyś bandyci wybili szyby na parterze, przedostali się na piętro, wyważyli drzwi i w okrutny sposób poczęli nas bić, zatykając nam usta szmatami, a inni […] zabierali wszystko, co im się podobało. Wszystkich opanował znów okropny strach. Staliśmy jak osłupieni i dopiero kiedy oddalili się z mieszkania, poczęliśmy z dziećmi okropnie krzyczeć. Ci, nie pytając wiele, poczęli ostrzeliwać nasz dom. […] Nikt nie przyszedł i nikt nie ratował z sąsiadów, gdyż bali się tak samo jak my.

      Wielu nowo przybyłych, po kilkukrotnym ograbieniu przez grasujące bandy i sowieckich żołnierzy, decyduje się na opuszczenie nowych siedzib. Jesienią 1945 roku, wobec wiadomości o planowanym zakwaterowaniu w Piszu [Johannisburg] jednostki Armii Czerwonej, tamtejszy starosta donosi: „Ludność zamieszkującą teren powiatu ogarnęła panika. Osadnicy porzucają swoje siedziby i wraz z całym swoim majątkiem mają zamiar przenieść się do Polski Centralnej z powrotem”. Podobne doniesienia słychać od Nysy po Szczecin i od Rzepina po Olsztyn. Albo od Neiße po Stettin i od Reppen po Allenstein. Strach jest wszechobecny, jak „Ziemie Odzyskane” długie i szerokie.

      Przesiedleńcy z Kresów Wschodnich, którzy nie mogą pozwolić sobie na powrót w rodzinne strony, chronią się przed bandami i żołnierzami sowieckimi na polach i w lasach – nocami całe rodziny koczują do świtu pod gołym niebem. Niektórzy zostają w obejściach na noc, ale śpią w stajniach lub oborach, pilnując zwierząt. Albo wprowadzają inwentarz do chałupy. Nowi gospodarze barykadują się w swoich domach, trzymają pod łóżkami siekiery, organizują broń palną, reaktywują instytucję stróżów nocnych. „Karolewicz zrobił specjalne grube wewnętrzne okiennice, inni zakładali specjalne sztaby i tak żyliśmy każdej nocy, czekając czego złego” – będzie wspominał repatriant Adam Chomicz z Krzeszyc [Kriescht] na ziemi lubuskiej. Sen na nowym miejscu jeszcze przez długi czas nie będzie snem spokojnym, lecz czujnym, nerwowym, snem zająca pod miedzą. Osadniczka Rozalia Szymula spod Krakowa, młoda samotna kobieta, której przyznano dom dwurodzinny we wsi Goraj [Eibendorf], w ciągu dnia sprząta dom, zatarasowawszy drzwi stołem, a noce spędza dla bezpieczeństwa w gromadzie sąsiadów. „Zrywamy się na każdy szmer podejrzany. Strasznie [za] dnia, a okrutniejsza noc”. Rozalia ma się czego bać: „Było wówczas dużo amatorów na samotnie mieszkające kobiety” – notuje Chomicz.

      Choć administracja miasta lub gminy stara się pieczętować mieszkania opuszczone, a jeszcze przez nikogo niezajęte, nikła to ochrona przed włamaniami. Oprócz zwykłych szabrowników włamują się, pod pretekstem rewizji, milicjanci i ubecy. Również mieszkań zajętych nic nie chroni przed splądrowaniem. „Wracam z pracy około godziny siedemnastej i widzę, że drzwi są otwarte, gdy wszedłem do mieszkania, to zastałem dwóch mężczyzn plądrujących mieszkanie” – wspomina Wincenty Kuć z Wrocławia. Gdy zaczyna protestować, jeden z szabrowników mówi spokojnie: „Nie krzycz! Bo to przecież i tak nie twoje, lecz poniemieckie”. Wynoszą metodycznie, co się da, i wcale nie spieszą się z odejściem. „Tak wówczas było bezpiecznie we Wrocławiu”, konstatuje okradziony. Często dochodzi do komisyjnych konfiskat sprzętów, jeśli te okazują się potrzebne w siedzibie powiatu czy u ministra w Warszawie, nawet jeśli zostały kupione z zachowaniem wszelkich reguł, zgodnie z wyceną Urzędu Likwidacyjnego.

      Niektórzy osadnicy wiejscy borykają się z przekleństwem nadmiaru. Przejmują obszerne, nieraz sześcioizbowe zagrody, nie licząc kuchni, piwnic, strychów i sionek, oraz ziemię wymagającą zatrudnienia pomocników. „Z ust pionierów osadnictwa w okolicach Witnicy [Vietz an der Ostbahn] słyszałem relacje, jak to kierowano ich wprost z dworca do zamożnej wsi Kamień Wielki, z dużymi stodołami, stajniami i budynkami mieszkalnymi – pisał historyk Zbigniew Czarnuch. – Oświadczali oni jednak, że budynki są dla nich za duże, i wędrowali po okolicy w poszukiwaniu zagród, które by im bardziej przypominały ich ubogie gospodarstwa”. Bywa, że osadnikom wiejskim dostają się wielkie, doskonale zachowane zabudowania, ale bez maszyn, narzędzi i zwierząt gospodarskich. Za to w miastach, szczególnie zniszczonych, takich jak Gdańsk [Danzig] czy Wrocław, panuje ścisk. Niemcy, którzy jeszcze nie wyjechali, muszą zwalniać kolejne ulice i dzielnice, aż na końcu pozostają dla nich tylko mieszkania o najniższym standardzie. Ludzie śpią w ruinach, zajmują kamienice naruszone bombardowaniem, nadpalone, grożące zawaleniem. W miastach niezniszczonych, takich jak Zielona Góra [Grünberg] czy Legnica, wybór mieszkań bywa tak wielki, że trudno się zdecydować.

      Temu nie odpowiadało, że weranda wychodziła na północ; fortepian był w nieodpowiednim kolorze; okna to za duże, to za małe; żyrandol nie przypadł do gustu; nie takie meble. Czasem dwaj kumple chcieli mieszkać obok siebie. Jednemu podobała się willa, drugi nie mógł znaleźć odpowiedniej w pobliżu, więc szli dalej. […] Byli i tacy, którzy znaleźli wymarzony dom, wprowadzili się, a potem znaleźli jeszcze bardziej wymarzony

      – wspomina poszukiwania lokalowe w Legnicy Jan Kurdwanowski.

      Zwyczaje dzikich pszczół

      Wielopokojowe mieszkania i wille zamieniają się w „kołchozy”, w których mieszka kilka rodzin, wspólnie użytkując łazienki i kuchnie. O życiu w willi na wrocławskim Biskupinie, otrzymanej w ramach rekompensaty za mienie pozostawione na Wschodzie, pisze w pamiętniku lwowianka Stefania Jęczalikowa. Stefania, w chwili przyjazdu na Zachód pięćdziesięcioletnia, zabiera się z mężem do remontu już podczas pierwszej wrocławskiej zimy. Niedługo później mąż umiera. Stefania zajmuje trzy pokoje na parterze z córką i matką, a piętro wynajmuje studentom. W suterenie mieszka monter, opiekujący się centralnym ogrzewaniem, wspólnym dla całego domu. W 1950 roku Wydział Kwaterunkowy przyznaje piętro repatriantowi z Francji, który razem z pracownikiem Prezydium Miejskiej Rady Narodowej i funkcjonariuszami milicji wyrzuca na bruk studentów. Nowy lokator zajmuje piwnicę z koksownią, nie godząc się na wspólne opalanie domu i wykorzystując ją kolejno na składzik, kurnik i królikarnię. Zwierzęta trzyma w komórkach, piwnicach i łazienkach wielu wrocławian. Co drugi jest przybyszem ze wsi.

      Skutek zajęcia koksowni na hodowlę inwentarza jest taki, że w willi od 1950 roku nie można już palić w centralnym. Zaczyna się noszenie węgla, popiołu, pękanie rur wodociągowych i kanalizacyjnych, wilgoć, odpadanie farby z sufitów. Gdy w 1957 roku towarzysz Gomułka uzna, że należy skończyć z bezpłatnym przyznawaniem mieszkań, a obywatele mogą kupować za swoje, by odciążyć budżet państwa – „Właścicielami mieszkań powinni być w coraz większym stopniu sami mieszkańcy, czy to przez spółdzielnie, czy przez budownictwo mieszkaniowe”, głosi protokół numer 179 posiedzenia Biura Politycznego СКАЧАТЬ