Poniemieckie. Karolina Kuszyk
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Poniemieckie - Karolina Kuszyk страница 11

Название: Poniemieckie

Автор: Karolina Kuszyk

Издательство: PDW

Жанр: Документальная литература

Серия: Sulina

isbn: 9788380496736

isbn:

СКАЧАТЬ studenckich założyła razem z siedmioma polskimi i ośmioma niemieckimi studentami firmę HeimatReise. Organizowali indywidualne wyjazdy do Polski dla niemieckich wypędzonych i ich potomków. Zapamiętała z tych podróży same dobre chwile. Na przykład rozmowę z siedemdziesięcioletnim Eikem Jelaffkem, który bardzo chciał ponownie zobaczyć dawny majątek rodziców, ale jeszcze bardziej spotkać się z mieszkańcami Sorau, dzisiejszych Żar.

      – Wiesz, są dzisiaj nad Odrą takie wsie, w których prawie każda rodzina ma swojego Niemca – mówi Magdalena.

      Dlatego że było poniemieckie i nikt o to nie dbał

      W 1989 roku nakładem wrocławskiego wydawnictwa podziemnego, nomen omen, Kret, dzięki wsparciu Funduszu Wydawnictw Niezależnych, ukazuje się tomik opowiadań Mirosława Jasińskiego i Mirosława Spychalskiego pod tytułem Opowieść heroiczna. Książkę otwiera opowiadanie Spychalskiego pod tytułem Niemcy. Nieprzypadkowym. Taki sam tytuł nosi wydany czterdzieści lat wcześniej dramat Leona Kruczkowskiego, przez wiele lat żelazna pozycja w kanonie lektur szkolnych. Kruczkowski próbował zmierzyć się z tematem gigantem, tematem potworem: jak mogło dojść do tego, że przedstawiciele cywilizowanego narodu wyhodowali Hitlera i stali się trybami w machinie niesłychanego na światową skalę ludobójstwa. W czasie gdy jeszcze nie zabliźniły się wojenne rany i przeważało przekonanie o zbiorowej winie całego narodu niemieckiego, tematowi można było sprostać tylko częściowo – a przecież trzeba poczytać Kruczkowskiemu za zasługę, że spróbował rozbić monolit Niemca kolektywnego na indywidua o odmiennych losach, charakterach i motywacjach. Pierwszy tytuł dramatu brzmiał Niemcy są ludźmi. Bez znaku zapytania.

      U drugoobiegowego Spychalskiego Niemców prawie nie ma – ale jest to, co po sobie pozostawili:

      Kamienicę, w której mieszkaliśmy, wybudowali Niemcy jeszcze przed wojną. Kiedy wojnę przegrali, musieli uciekać. Miasto zajęli najpierw Rosjanie, a później Polacy, czyli nasi rodzice. Sypała się nasza kamienica, od kiedy pamiętam, tak jak sypało się wszystko, co w mieście było poniemieckie, a nie było obiektem wojskowym czy przemysłowym. Sypało się ze starości, a także dlatego że było poniemieckie i nikt o to nie dbał.

      Dziecięcy bohater wie, że „są Niemcy dobrzy, którzy z nami graniczą, i są Niemcy źli – ci z nami nie graniczą i nie są naszymi przyjaciółmi, bo chcą wygonić nas z naszych mieszkań, ze szkoły i w ogóle z miasta”. Dobrych Niemców rozpoznaje po trabantach, którymi przyjeżdżają do Polski, a złych – po zachodnich samochodach i elegancji. Gdy pewnego dnia do drzwi pukają dawni lokatorzy, kwestia przyporządkowania ich do Niemców dobrych lub złych schodzi na dalszy plan:

      […] z zaciekawieniem rozglądali się po pokoju i coś mówili między sobą po niemiecku. A mnie zrobiło się wstyd odpadającego ze ścian i sufitu tynku, odrapanych schodów i tego, że zajmujemy tylko jeden z czterech pokoi, jakie Niemcy posiadali przed wojną, a pozostałe zajmują dwie inne rodziny. Mamie też chyba zrobiło się wstyd, bo zaczęła tłumaczyć, że dom będzie niebawem zburzony i mamy się niedługo wyprowadzić.

      Co myślą Niemcy z opowiadania Spychalskiego, nie wiadomo. Ale poniemieckie zaprasza do namysłu nad tym, jak poprzednich właścicieli wyobrażają sobie ci, którzy zamieszkali w ich domach.

      Z lektury Niemców pierwszoobiegowych przerabianych w podstawówce zapamiętałam klucz interpretacyjny emigracji wewnętrznej. Emigrację wewnętrzną wybrał jeden z bohaterów, profesor Sonnenbruch, który zachowywał się, jakby nie wiedział o zbrodniach hitlerowców. Choć sama udawałam się na emigrację wewnętrzną na niektórych lekcjach, głównie na przerażającej w swym konkrecie geografii oraz podczas misterium fizyki, dobrze wiedziałam, że uprawiam proceder moralnie naganny. Bo emigracja wewnętrzna to świat znany, łatwy i bezpieczny, ale nieprawdziwy, a trwanie w nim to objaw zerwania z rzeczywistością. Jeśli jest coś, co łączy Niemców z czterdziestego dziewiątego i Niemców z osiemdziesiątego dziewiątego, to chyba właśnie nakaz powrotu z emigracji wewnętrznej, otwarcia oczu i wzięcia odpowiedzialności – za własne czyny i własne zaniedbania. Gdy dzieci i wnuki przesiedlonych otwierają oczy na poniemieckość swoich domów i zadają pytania, których z różnych powodów nie zadali przodkowie, powrót z emigracji wewnętrznej staje się nauką radzenia sobie z poczuciem życia w domu nie w pełni oswojonym. Ze świadomością pęknięcia wywołanego podwójną traumą – traumą przodków i traumą wpisaną w miejsce.

      Zaadoptuj sobie przodka

      Urodzić się na pograniczu też trzeba umieć.

      Karol Maliszewski, Notatnik sudecki. Wyprawa do miasteczka

      Z wieży ratusza w Chojnie [Königsberg in der Neumark], którą od granicy na Odrze dzieli niecałe dwadzieścia kilometrów, w południe rozlegają się dźwięki Roty. Zastanawiam się, jak wezwanie, by każdy próg polskiego domu uczynić twierdzą wobec germańskiej agresji, wróży spotkaniu, na które właśnie się wybieram. W pobliskiej Zatoni Dolnej [Nieder Saathen] umówiłam się z Małgorzatą i Ryszardem Mateckimi. Opowiedzą mi, jak im się mieszka w poniemieckim domu. Wyjeżdżam z Chojny w kierunku Odry, a po dziesięciu kilometrach skręcam na Krajnik Górny [Höhenkränig]. Od tej chwili nawigacja będzie mnie przekonywać, że znalazłam się w szczerym polu, coraz natarczywiej domagając się, żebym zawróciła, jeśli to możliwe. Niecały kilometr za Krajnikiem Górnym drogowskaz z napisem „Dolina Miłości” kieruje mnie na prawo, ku Odrze. Przez chwilę jadę zakrętasami wśród łagodnych morenowych wzgórz, żółtozielonych jak w Toskanii, góra – dół – góra – dół, ale wrażenie toskańskości zaraz pryska, bo za ostatnim wzgórzem wita mnie wieś. Cicha, ceglana, poniemiecka.

      Małgorzatę niespecjalnie ciągnęło do niemieckiej cegły. Mówi o sobie „wschodnia baba”, woli pobielane chaty kryte strzechą i mitologię słowiańską, leśne strzygi, boginki i wodniki. Słowo poniemieckie kojarzy jej się z leśniczówką dziadka pod Rzepinem. Nie najlepiej, bo w dzieciństwie często śnili jej się tam Niemcy. Oczywiście w mundurach, bo Małgorzata jest z pokolenia wychowanego na Czterech pancernych. Ale gdy trafiła do Zatoni, pomyślała, że tu mógłby być jej dom.

      Dom to rybakówka. Od rzeki dzieli ją kilkadziesiąt metrów. Na glinianej ścianie, pod odłupanym tynkiem, widnieje napisana palcem data: 1776. Ludzie, którzy sprzedali dom Mateckim w dziewięćdziesiątym czwartym, zaczynali łatać dach dopiero wtedy, gdy lało im się na głowę. Korzystali z rzeczy pozostawionych przez Niemców, aż te się zniszczyły albo popsuły.

      – Byli na przetrwaniu.

      Toalety w domu nie było. Poprzednicy Mateckich chodzili za stodołę i do lasu. Gdy się wyprowadzali, powiedzieli, że śmieci nie zabierają. I zabrali tylko to, czego się dorobili: kanapę, laminowany stół i meble na wysoki połysk. Może miały dla nich wartość dlatego, że na nie zapracowali? A cała reszta – łatwo przyszło, łatwo poszło. Wśród dokumentów, które Małgorzata i Ryszard znaleźli na strychu, było pozwolenie na zamieszkiwanie w strefie przygranicznej. Posiadacz takiego dokumentu musiał zawsze mieć go przy sobie, najlepiej w dowodzie osobistym. Pozwolenie aktualizowano co roku. W Zatoni i okolicach byli tacy, którzy palili w piecach deskami z własnych podłóg, bo każda zima mogła być ostatnią na Zachodzie.

      Ludzie z Zatoni, Krajnika, Piasku [Peetzig]– potomkowie osadników – pozbywają się dzisiaj nie tylko podłogowych desek (panele lepsze, można szybciutko przejechać mopem i podłoga raz-dwa umyta), ale też starych framug okiennych, drzwi, pieców i mebli. Lubią, jak zostają gołe ściany. Wtedy można wejść z ekipą i zrobić sobie na nowocześnie. Z halogenami w suficie, a może nawet i kuchenną wyspą. Na ścianę, którą dziadowie pomalowali wałkiem, СКАЧАТЬ