Название: W grobie ci do twarzy
Автор: Andrzej F. Paczkowski
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Крутой детектив
isbn: 978-83-66229-31-0
isbn:
– Jesteś pewna?
Zamarłam. Nagle dotarło do mnie, co chciała mi powiedzieć.
– Uważasz, że…
Pokiwała głową.
– O w mordę…
Siedziałam przez parę sekund jak martwa. Cała ta sytuacja przestawała mi się podobać.
– To co teraz zrobimy?
– Pójdziemy spać?
– Nie. Mam na myśli, co zrobimy z tą sytuacją.
– Uzgodnijmy parę rzeczy, a potem połóżmy się.
– Dobrze.
– A więc: straciłaś pamięć, twój mąż ma kochankę i pokazuje się z nią publicznie.
– Tak, ale to nadal nie świadczy o tym, że chce mnie zabić.
– Wyciągnęłam cię ze szpitala – kontynuowała.
– Tak, ale…
Nagle wróciłam myślami do dwóch kobiet.
– Wydaje mi się, że masz rację. Dwie kobiety, które powinny żyć, nagle umarły. Pewnie ja miałam być następna.
– Tak, ale to jeszcze nie oznacza, że maczał w tym palce twój mężulek. Sprawa może być, że tak powiem, trochę bardziej zagmatwana.
– Nic z tego nie rozumiem.
– Ja też nie, ale coś się dzieje i obie doskonale zdajemy sobie z tego sprawę.
– Więc co zrobimy?
– Prześpimy się, a rano podejmiemy dalsze kroki.
Wstałam i nerwowo zaczęłam chodzić po pokoju. Zatrzymałam się przy oknie i wyjrzałam na ulicę.
– Wanda! Zobacz!
Wskazałam palcem na stojące pod blokiem czarne auto.
– Kiedy tu przyszłyśmy, jeszcze tam nie stało – powiedziała.
– Jesteś pewna?
– Tak. Czyli już wiedzą, że uciekłaś.
Zadrżałam.
– Skąd mogli wiedzieć, że jestem akurat tutaj?
– Mieszka tu twoja matka, co w tym dziwnego?
– Racja, nie pomyślałam.
– Miejmy nadzieję, że do rana dadzą sobie spokój. Coś mi się wydaje, że to miejsce nie jest bezpieczne. Jeśli przeżyjemy do rana – dodała – musimy stąd zwiewać.
– Dokąd?
– Nie wiem – wzruszyła ramionami. – Będziemy musiały coś wymyślić.
Nie zabrzmiało to dobrze. Z myśleniem u mnie nie było w ostatnim dniach najlepiej. Ale okej, niech będzie. Na dziś starczy rewelacji, pora spać. Rano wszystko będzie wyglądało inaczej. Lepiej, poprawiłam się natychmiast. Tak, jutro wszystko będzie lepsze…
ROZDZIAŁ 6
Wizyta
Obawiałam się, że nie zmrużę oka i całą noc spędzę, zastanawiając się nad sytuacją, w jakiej się aktualnie znalazłam, ale gdy tylko przyłożyłam głowę do poduszki, zasnęłam kamiennym snem.
Śnił mi się szpital. Widziałam Pinokia zbliżającego się do mnie ze strzykawką w ręku, uśmiechającego się i szczerzącego zęby. „Nie będzie bolało”, mówił do mnie. „Niczego nie poczujesz”. Próbowałam uciekać, niestety, okazało się, że leżę przywiązana do łóżka szerokimi pasami, a usta mam zakneblowane. Demoniczna twarz zbliżyła się na tyle, że bez problemu mogłam dojrzeć przekrwione białka oczu. Igła była tuż przy mojej ręce. W oddali zamajaczył jakiś cień… mój mąż, a w każdym razie wydawało mi się, że to był on. Stał i patrzył, paląc papierosa i ponaglając mordercę. „Skończ to szybko, nie mamy czasu”. Ogarnęła mnie panika, serce biło jak oszalałe, lecz w tym momencie igła przebiła się przez skórę i cała zawartość strzykawki znalazła się w moim krwiobiegu. „Dobranoc”, powiedział doktor. „Śpij spokojnie”. Jego nos wydłużył się do niebotycznych rozmiarów. Zza jego pleców wyłonił się mój mąż i popatrzył na mnie. „Nie powinnaś była się do tego mieszać. Ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Mam nadzieję, że ci się tam spodoba”. Rzucił we mnie niedopalonym papierosem.
Nagle otworzyłam oczy, cała zlana potem. Ciemność wokół sprawiła, że nie wiedziałam, gdzie jestem. Tuż obok mnie coś nieprzyjemnie chrapało, jak stary traktor. Pot spływał mi po skroni i nawet przez to chrapanie usłyszałam, jak jego kropla upada na poduszkę, całkiem zresztą przemoczoną.
Z przedpokoju dobiegł mnie odgłos drapania.
Szturchnęłam Wandę łokciem, ale nic nie pomogło. Chrapała nadal. Wyciągnęłam rękę i cofnęłam ją odruchowo, dotknąwszy tłustych włosów. Mój jęk również jej nie obudził, więc spięłam się i wbiłam jej łokieć w brzuch jeszcze raz, mocniej. Cielsko chrząknęło, mlasnęło i ucichło.
– Co robisz? Masz za mało miejsca?
Nie mogłam się opanować, by jej tego nie powiedzieć.
– Powinnaś umyć włosy!
– Po to mnie budzisz? Zwariowałaś?
– Chrapiesz! – wysyczałam, zła na siebie i na nią, i na całą tę sytuację. Jak dorosła osoba mogła mieszkać w tak małym mieszkaniu? To przecież chore.
– Nie chrapię – oburzyła się. – Nigdy.
– Teraz chrapałaś. Wydawałaś dźwięki jak umierająca samica pawiana.
– Jesteś bezczelna!
– Nie. Tylko mówię prawdę.
– Wypchaj się ze swoimi prawdami!
– Miałam koszmar.
– Kogo to teraz obchodzi? Chcę spać, więc zamknij jadaczkę jeszcze na parę godzin.
– Chcieli mnie zabić!
– Gdzie?
– W tym śnie przecież!
– Ty to jesteś jednak głupia, Marlena. W szpitalu naprawdę coś się z tobą stało. Zaczynam się zastanawiać, czy oni czasem nie wzięli cię tam z powodu jakichś poważnych objawów chorobowych rozwijających się w twoim rozchwianym umyśle.
СКАЧАТЬ