Название: Białe morze
Автор: Roy Jacobsen
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Поэзия
isbn: 9788366381797
isbn:
Orzeł z białą głową przysiadł obok niej na kei niczym zwierzę domowe, zamierzyła się na niego nogą, odsunął się, lekko kołysząc, jeszcze raz go kopnęła z krzykiem, ale wtedy korba wysunęła jej się z ręki, uchwyciła ją jednak i umocowała, złapała tyczkę i zaczęła jak szalona wymierzać ciosy wielkiemu ptakowi, który leniwie odszedł na bok. Podbiegła z powrotem do dźwigu i kręcąc korbą, podciągnęła trupa do samej góry, przeniosła go na kamienny pomost, otworzyła drzwi przystani, wciągnęła zwłoki do środka i odkryła, że jedna nogawka spodni jest pusta.
Zamknęła drzwi, krzyknęła na ptaki, które skrzecząc, obsiadły pomost, dźwig i dach, weszła do krypy i powiosłowała z powrotem do szopy na łodzie, dopiero tam zorientowała się, że płacze, i to już od wyjścia z domu.
Wytarła twarz przemoczonym na wskroś swetrem i ruszyła pod górę, znów zagłębiła się w smród wypełniający jej kuchnię jak intensywny swąd i zobaczyła, że kubek z galaretką porzeczkową jest pusty.
Zerwała z siebie sweter, zawiązała chustkę tak, żeby zasłaniała jej twarz, odsunęła koce i zaczęła rozbierać mężczyznę.
Pod mundurem te same brązowe łachmany, kłębki wełny drzewnej i nieokreślonej szarej masy, podobnej do rozpadającego się papieru. Ściągała to z niego jak skórę złuszczającą się ze spalonych na słońcu pleców, materiał, sadzę, pleśń, a to, co ściągnęła, ciskała w ogień, o mało nie zaduszając płomieni. Dołożyła więcej drewna, temperatura zaczęła rosnąć, a on zanosił się krzykiem niepodobnym do krzyku człowieka.
Musiała zwymiotować, żeby móc kontynuować pracę.
Gdy wreszcie leżał przed nią nagi, czarno-różowo-żółto-sino-zielony jak zwęglona mapa świata, nalała ciepłej wody do miski i zaczęła obmywać te fragmenty jego ciała, na których nie było ran; z jękiem usiłował ją odepchnąć, w końcu musiała na nim usiąść, żeby zdjąć z niego coś, czego nie umiała określić, nie wiedziała, czy to bielizna, czy spalona skóra. Znów zemdlał, znieruchomiał jak martwy, ale oddychał.
Kiedy skończyła, wrzuciła resztę łachmanów do pieca, po czym poszła na górę do Sali Południowej, przyniosła stamtąd kołdrę i nową rybacką derkę, derkę rozłożyła pod nim, a kołdrę na nim, potem otworzyła okno i drzwi, nastawiła na ogniu napełnione wodą wszystkie garnki i rondle, jakie tylko miała, napaliła mocniej niż kiedykolwiek w dzień pieczenia chleba, stale upewniając się, czy jego sen nie jest przypadkiem śmiercią.
Potem zerwała z siebie własne ubranie i także wrzuciła w ogień, umyła się gorączkowo, przebrała w suche rzeczy, ale smród wciąż był tak samo wstrętny.
Ściągnęła kołdrę z mężczyzny i od nowa zaczęła go myć. Rozcierała cienką skórę, w niektórych miejscach gładką i białą jak brzuch dorsza, potem przyniosła talk, maść na oparzenia i igłę z nitką, igłę rozgrzała w płomieniu świecy i wzięła się do zszywania jamy ziejącej na jego udzie. Przez wątłe ciało przetaczały się fale, ale puls wciąż nie znikał, był regularny, a jęki rozlegały się, dopóki Ingrid nie odłożyła igły i nie opatrzyła rany.
Pozamykała okna, przeszła do paradnej izby i przejrzała się w lustrze wiszącym nad komodą. Cmoknęła sztywnymi, pozbawionymi czucia wargami, potem wróciła do kuchni i siedziała, patrząc na zmianę to na niego, to na własne dłonie – były opuchnięte i rozmiękłe od wilgoci i mrozu, ale nie drżały; kiedy znów otworzyła oczy, leżała skulona na podłodze przy piecu, który wystygł, w kuchni bez światła, a na zewnątrz panowała cisza.
Przetoczyła się na plecy i dalej wsłuchiwała się w oddechy na ławie, spokojne i równe, za szybą była czarna noc.
Podniosła się, jakby była tu obca, ściągnęła z mężczyzny kołdrę, przyjrzała mu się, znów go okryła, napaliła w piecu, ubrała się i poszła szukać łodzi, którą musieli przypłynąć; znalazła ją tam, gdzie – jak wiedziała – powinna się znajdować, na niskim występie skalnym w Karvika, owalną brudnobiałą łajbę z desek i metalowych cylindrów, bardziej tratwę niż łódź, przypuszczalnie widoczną przez lornetkę z głównej wyspy, w każdym razie w dziennym świetle i przy dobrej pogodzie. Teraz było ciemno, ale bezchmurnie, nie mogła więc jej spalić, nie dała też rady zaciągnąć jej za występ skalny i tam ukryć.
Usiadła.
Pogoda się uspokoiła. Żadnego ptaka. Ingrid podniosła się i dostrzegła zatyczki w dnie zbiorników. Udało jej się je poluzować, więc spuściła łódź z powrotem na morze, wypełniła ją kamieniami, wypchnęła nogami, a potem patrzyła, jak powoli napełnia się wodą i tonie niczym biały cień, w końcu na powierzchni odbijały się tylko słabe gwiazdy, a ona nie mogła już poruszyć palcami, bo zapomniała o zabraniu rękawic.
Po powrocie do domu jeszcze raz rozebrała się do naga i sprawdziła każdy kawałeczek ciała, jakby szukała pcheł, potem wyszorowała się, aż skóra jej się zaczerwieniła, było jej zarazem zimno i gorąco, później poszła do paradnej i zapatrzyła się w lustro, twarz miała suchą, a ciało mokre.
Wytarła się, nastawiła ziemniaki i rybę, jedno i drugie rozgotowała, zrobiła z tego papkę, do której dodała jeszcze rybie wątroby, i usiadła, żeby go nakarmić.
Spał.
Dotknęła dłonią rany.
Otworzył osmalone powieki i patrzył na nią źrenicami wyglądającymi jak meduzy w czarnym morzu. Pokazała mu łyżkę, kiwnął głową, otworzył usta, wziął łyżkę do ust i ssał, zdołał przełknąć. Ingrid podała mu kolejną porcję i jeszcze jedną, a także galaretkę porzeczkową rozpuszczoną w ciepłej wodzie; kasłał i pił, dostał więcej, ale zemdlał z łykiem galaretki w ustach, wytarła mu twarz i położyła rękę najpierw na jego czole, potem na szyi, żeby sprawdzić temperaturę i puls, pozwoliła swojej dłoni leżeć tak długo, że zaczęło to przypominać pieszczotę, w końcu przyciągnęła ją do siebie, popatrzyła na nią i dwa razy pogłaskała go po policzku, bo nie zdołała się powstrzymać. Potem dojadła to, co zostało, poszła na górę i położyła się w ubraniu.
7
Ingrid miała wrażenie, że otacza ją woda. Wpływała jej do uszu i wypełniała myśli słowami. Czuła ciężar puchu i ciepło własnego ciała; dłonie już nie bolały, nie były nawet czerwone, w gardle jej zaschło, nic nie mówiła, ale obce słowa dalej płynęły przez klapę w podłodze.
Usiadła, wsunęła stopy w wełniane skarpety z podeszwą i zeszła na dół, ale nie wchodziła do kuchni, tylko narzuciła na siebie kubrak i wyprawiła się po opał. Niebo było szare, padał lekki, cichy śnieg, żadnej łodzi na morzu, jedynie nieustające krzyki ptaków i znów wołanie, które dochodziło z domu.
Weszła do kuchni i po smrodzie poznała, że będzie musiała go jeszcze raz umyć. Nie spieszyła się, rozpalając w piecu, podczas gdy on obserwował ją przez woal gorączki i powtarzał to obce słowo głosem dziwnie głębokim СКАЧАТЬ