Gwiazdy Oriona. Aleksander Sowa
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Gwiazdy Oriona - Aleksander Sowa страница 7

Название: Gwiazdy Oriona

Автор: Aleksander Sowa

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Классические детективы

Серия:

isbn: 978-83-66229-24-2

isbn:

СКАЧАТЬ się wkurwiłem! – Kostecki, wychodząc, kopniakiem opróżnił kosz. – Włanczam stoper! Czas start!

      Stompor wypuścił powietrze. Wpatrzony w szare koce, prześcieradła, materace, ubrania, książki, buty, szczoteczki do zębów, mydła i pasty do butów na podłodze zastanawiał się, co tu robi. I jak to możliwe, że taki analfabeta jak Kostecki jest jego przełożonym.

      7

      Nawet w osłoniętej od wiatru hali policjant czuje chłód. Zapala, chroniąc płomień dłonią. Stawia kołnierz prochowca i wpatruje się w zamordowaną. Ofiara wisi w świetle akumulatorowych lamp, z rozpostartymi ramionami, dwa i pół metra nad podłogą. Jej obwiązane drutem nadgarstki są zaczepione łańcuchami o szynę przy suficie.

      – Ukrzyżowana – mówi lekarz. – Tyle że bez gwoździ.

      – Jak ją zabił?

      – Łeb jej rozwalił – odpowiada technik.

      Lekarz kiwa głową. Nagie, zakrwawione ciało niezbyt przypomina Grzesikowi zabójstwo z Bytomia. Miejsce zbrodni też było inne.

      – Czym?

      – Nic nie znaleźliśmy. Pewnie czymś ciężkim. Sekcja da pewność.

      Grzesik przygląda się ruchom mężczyzn w kombinezonach. Wyczytuje z ich twarzy zrezygnowanie.

      – Nic?

      – A co mamy mieć? – Technik wznosi oczy ku niebu. – Tylko kurz, pył, rozbite szkło i gruz – mówi, machając ręką.

      – Może sperma, ślina, palce? Żadnych śladów nie zostawił?

      – Nic nie ma. Żadnych śladów, a co dopiero palców. W każdym razie nic nie znaleźliśmy. Pewnie w rękawiczkach na robotę chodzi.

      – Tak myślicie?

      – Ja nie jestem od myślenia – wzdycha stary technik. – Ja wiem. Grzebię w gównie dwadzieścia pięć lat, niejedno już widziałem.

      – To znaczy?

      – Nic nie mamy oprócz trupa. Jakieś jebane odludzie. Dziewczyna niczego sobie, cała rozpierdolona. Wisi na drutach, jakbyśmy w Watykanie byli, a nie w Dąbrowie. Podłoże twarde, trudne, ani butów, ani odcisków nie ma, ani innych śladów. To nie amator.

      – A kto?

      – Od tego to wy jesteście. Ja mówię, że daremna nasza robota. Niczego tu nie znajdziemy.

      – Zawsze można coś znaleźć.

      – Chyba że na ciele coś będzie – wtrąca młodszy specjalista. – Może pod ultrafioletem albo laserem coś zobaczymy.

      – Uhm, jak chuj – kpi starszy technik, chowając pędzelek od argentoratu do walizki. – Mikołaja na święta. Tak się nie zabija przez przypadek. Jej tego nie zrobił wariat, co głos usłyszał. Tacy zostawiają ślady. Tu wszystko jest przemyślane, przygotowane, staranne.

      – A mikroślady?

      – Wieje tu, kurwa, jak w Kieleckiem. Wszystko wywiało. Może to przypadek, że temu, co ją tak urządził – technik wskazuje pędzelkiem ciało – natura pomogła, a może i nie.

      – A ciało?

      – Zimna – wtrąca lekarz. – Jeszcze jej nie ruszaliśmy. Na proroka czekamy.

      Grzesik staje za kołyszącym się przy akompaniamencie metalicznie pobrzękujących łańcuchów ciałem. Wiatr hula pomiędzy wybitymi oknami mocniej niż na dworze.

      – Czym jej to zrobił? – pyta Grzesik. – Jak pan myśli, doktorze?

      – Od tego jest sekcja.

      – Wiem, że sekcja. Ale widać, że to rana tłuczona. Czym to zrobił? Tak na pierwszy rzut oka, nieoficjalnie?

      Lekarz spogląda na Grzesika. Patrzy mu w oczy, przenosi wzrok na ciało, po czym spogląda w twarz policjanta raz jeszcze.

      – Rurką, łomem, młotkiem, prętem. Czymś długim i ciężkim.

      – Więc jednak. Jak wtedy.

      – Co wtedy?

      – Gówno.

      Zaskoczony medyk otwiera usta.

      – Gówno, za przeproszeniem, panie doktorze. Coraz rzadsze i bardziej śmierdzące. – Grzesik spluwa za okno. – Na razie cisza, ale nie wierzę, żeby wytrzymała.

      – Trup jak to trup. Obejrzycie go, pomierzycie, sfotografujecie. – Lekarz unosi brew. – My ją pokroimy, opiszemy, a potem się wyda rodzinie. Zapakują ją do bomboniery, ksiądz pokropi i dziewuchę zakopią. Ludzie pokiwają głowami i zapomną.

      – Nie zapomną. Tylko patrzeć, jak zrobi się sraczka na całą jaśnie nam teraz panującą Rzeczpospolitą.

      – Niby czemu?

      – Konkretnie dlatego, że już widziałem podobną.

      – Myśli pan, że to ten sam?

      – Myślę, że ona tak nie skończyła po sprzeczce z rodziną.

      Żaden się nie uśmiecha. Dębski, technicy, lekarz patrzą na komisarza z Katowic, a potem na ciało, kołyszące się w rytm popiskiwania stalowych ogniw. Nikt się nie odzywa. Niebo się przejaśnia, krwista purpura zaczyna ustępować bladości koloru pomarańczowego, który od strony Bytomia w kierunku Katowic przechodzi w blady kobalt mroźnego poranka.

      8

      W sierpniu 1989 roku SB liczyła dwadzieścia cztery tysiące funkcjonariuszy. Nadzorowali oni dziewięćdziesiąt tysięcy tajnych współpracowników. Statystycznie jeden na pięciuset obywateli był kapusiem. Przedstawiciele pewnych zawodów częściej współpracowali z SB niż inni. Dotyczyło to sprzedawców, bibliotekarzy, dziennikarzy, szatniarzy, taksówkarzy, fryzjerów albo kelnerów oraz duchownych. Wyróżniano tajnych współpracowników i rezydentów. Ci drudzy prowadzili innych tajnych współpracowników. Istnieli również rezydenci-łącznicy. Ich zadanie polegało na przekazywaniu bezpiece informacji od innych kapusiów. Na łącznika nadawał się każdy, kto kontaktował się z wieloma ludźmi. Łącznicy przekazywali zaszyfrowane informacje pomiędzy SB a kapusiami. Współpraca mogła także polegać na udostępnianiu adresu, mieszkania czy telefonu. Już jednorazowe przekazanie informacji wskazanej osobie mogło oznaczać współpracę, chociaż czasem figurant nie zdawał sobie z tego sprawy. Współpraca polegała również na udostępnieniu lokalu do obserwacji lub wykorzystania go jako skrzynki kontaktowej. Istnieli także agenci obiektowi, którzy współpracowali z SB świadomie tylko raz, w czasie jednej operacji. Osobną grupę stanowili agenci werbunkowi czy agenci celni. Pierwsi zdobywali nowe kontakty, drudzy szpiegowali współwięźniów w zakładach karnych i aresztach śledczych.