Название: Sieci widma
Автор: Leszek Herman
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Криминальные боевики
isbn: 978-83-287-1185-3
isbn:
– Zadzwonię do niego!
– Zostaw go w spokoju! Niech sobie żyje! – Edward odwrócił się do żony.
– Żyje? A co, ja mu żyć nie daję? Jak ty coś powiesz!
– Zostaw ten telefon! Nie dzwoń do chłopaka! Będzie chciał, to sam się odezwie. – Edward przytrzymał ręką torebkę żony.
– Jakbym miała czekać na jego telefon, to… Zostaw moją torebkę! Nie dzwonię przecież! Lepiej ruszże się z tym samochodem, bo młody człowiek za nami jakiegoś udaru zaraz dostanie!
Mercedes mruknął i potoczył się w ślad za toyotą. Edward z uśmiechem spojrzał w lusterko.
Anna popatrzyła na męża pobłażliwie i pochyliła się nad gazetą.
– Nie chcę nic mówić, ale to wszystko się źle skończy.
Rozdział 2
8 czerwca, godz. 20.25
Gdy dotarli do Świnoujścia, słońce wisiało już nisko nad dachami, pokrywając każdą płaszczyznę – czy to wytatuowane polbrukiem place i parkingi przed wjazdem na teren terminalu portowego, czy to ściany, czy dachy okolicznych budynków – złotym blaskiem. Tak, jakby do kolorów farb i tynków ktoś dodał odrobinę brokatu.
Urszula uwielbiała tę porę dnia, gdy na ulice i trawniki kładły się długie cienie poprzecinane rozświetlonymi plamami. Słońce przedzierało się przez korony drzew, a pomiędzy gęstwiną zieleni czaił się chłodny ciemny mrok, który już za chwilę miał się rozpełznąć na wszystkie strony.
Patrzyła z samochodu na przesuwające się za oknami wielkie kufry zaparkowanych przed wjazdem na terminal ciężarówek, na tablice informacyjne i reklamy na betonowych słupach. Przed samym wjazdem na teren portu, po prawej stronie, stał nieduży hotel. W nakrytej wielkim dwuspadowym dachem przybudówce był sklepik, ostatnia szansa, żeby zaopatrzyć się w cokolwiek i wymienić walutę w kantorze.
Przez całą praktycznie drogę, od zakorkowanej trasy koło Goleniowa, Kacper smacznie spał w swoim foteliku, miała więc sporo czasu na przemyślenia i surfowanie pośród wspomnień.
Kiedyś, przed narodzinami syna, sporo jeździli, a jedną z najcudowniejszych wypraw była właśnie podróż do Norwegii. Bajkowe widoki ośnieżonych szczytów, bezkresne skaliste pustkowia i lasy, no i fiordy, zatoki lazurowej wody okolone wysokimi skałami.
Pamiętała, jak bała się wejść na wiszącą nad jeziorem skałę, którą w przewodnikach nazywano językiem trolla. Mariusz uparł się, że musi mieć tam zdjęcie.
Nocowali na parkingach w namiocie lub w kwaterach prywatnych – małych, uroczych domkach w niewielkich wioskach i miasteczkach. Cudowny czas.
A potem urodził się Kacper, a Mariusz zaczął pracę u jej ojca.
Gdy dwa tygodnie temu zaproponował, żeby wyjechali gdzieś na tydzień lub dwa, kompletnie ją tym zaskoczył. Zastanawiała się, co się za tym kryje, karcąc się w myślach, że jest podejrzliwa i zamienia się w starą sekutnicę.
Oczywiście, nie było szans, żeby z Kacprem zrealizować program ich dawnych wypadów. Podróż samochodem przez całą Szwecję, a potem Norwegię byłaby zbyt dużym obciążeniem dla sześciolatka. Ale Norwegia i tak była jedyną możliwością, jak się okazało. Nie chcieli z niej zrezygnować. Postanowili więc najpierw odwiedzić starego przyjaciela Mariusza w Malmö, przenocować tam i zostawić samochód, a następnie samolotem przelecieć do Bergen, gdzie czekał już na nich w wypożyczalni zarezerwowany nissan navara.
I w ten sposób znaleźli się na wielkim, betonowym, ciągnącym się po horyzont placu, na którego końcu majaczyły bramki odpraw celnych i wznosiło się wielkie czerwone pudło budynku świnoujskiego dworca promowego.
Opel vivaro zwolnił przed zawieszoną nad drogą tablicą informacyjną, obok której, po prawej stronie, wznosił się budynek hotelu. Zaraz za pylonami tablicy była droga prowadząca do portu.
Łukasz wrzucił dwójkę i samochód powoli potoczył się dalej. Minął zjazd na parking dla tirów i autobusów i wąską asfaltową ulicą pojechał w kierunku wjazdu dla samochodów osobowych.
– Jesteś pewien, że nie powinniśmy zjechać tutaj? – Ewa pochyliła się, wyglądając przez okno od strony kierowcy. – Tam był napis BUS.
– Jestem pewien. My jesteśmy samochodem osobowym – mruknął Łukasz. – Ważymy niecałe dwie tony.
– Ale to przecież jest bus…
– Niech jedzie, najwyżej wrócimy – odezwał się jeden z dwóch chłopaków z trzeciego rzędu. Jasnowłosy, z zaczesaną na bok grzywą.
– Dajcie sobie siana. – Łukasz odwrócił się do kolegów z uśmiechem. – Jak mówię, że wiem, to wiem.
– Luz, Wolf. – Blondyn wyszczerzył do niego zęby.
Łukasz uniósł głowę i zawył jak wilk, wzbudzając głośny śmiech w samochodzie. Wolfem nazywali go oczywiście z powodu nazwiska. Wilczyński.
Z Bartkiem i Dawidem znali się ze studiów. Kończyli właśnie wydział prawno-ekonomiczny na Politechnice Poznańskiej. Ewę Łukasz poznał na jakiejś imprezie. Studiowała filologię szwedzką. W tamten wieczór od razu wpadła mu w oko, chociaż wtedy jeszcze spotykał się z kimś innym. Para z drugiego rzędu to była kuzynka Łukasza i jej chłopak. Oboje już pracowali. Patryk w urzędzie wojewódzkim, a Kamila na stażu w szpitalu. Wszyscy, oprócz Łukasza, byli z Poznania, Łukasz tam tylko studiował. O dwa lata już za długo, co bez przerwy – według niego – wypominała mu matka prowadząca w Szczecinie firmę transportową. Ojca Łukasz widział po raz ostatni jakieś pięć lat temu, gdy tatuś wyprowadzał się z domu do swojej nowej, dwudziestoośmioletniej, dziewczyny.
– Patrzcie, jakie zajebiste. – Patryk wskazał głową czerwieniejące nad horyzontem niebo i wielką kulę słońca, zbliżającego się do granicy pomiędzy ziemią a powietrzem. Na północy, od strony położonego na drugim brzegu Świny miasta, nadpływały ciemne chmury.
– Chyba na koniec dnia będzie padać… – Kamila powędrowała wzrokiem za spojrzeniem swojego chłopaka.
– Mam nadzieję, że nie – jęknęła Ewa. – Myślałam, że spędzimy wieczór na otwartym pokładzie.
– Jezu! – parsknął Łukasz. – Tam będzie cała sfora Januszów i Grażyn.
– Już nie mogę się doczekać, żeby się przebrać. СКАЧАТЬ