Название: Pożeracz Słońc
Автор: Christopher Ruocchio
Издательство: PDW
Жанр: Научная фантастика
Серия: s-f
isbn: 9788380626720
isbn:
Ponownie pokręcił głową i parsknął jak byk.
– Myślisz, że jesteś ode mnie lepszy! – ryknął, wskazując mnie palcem. – Zawsze tak myślałeś!
Wdzięczny za chwilę wytchnienia otarłem kciukiem nos. Na palcu pozostała smuga krwi.
– Myślę, że jesteś osłem, Crispinie. – Wyciągnąłem ręce przed siebie, przyjmując pozycję gardy bokserskiej. Brat zadał szeroki cios, ale zdążyłem się uchylić, po czym trafiłem go raz, dwa, trzy razy w brzuch. Stęknął i rąbnął mnie łokciem w ramię. Opadłem na kolano i przetoczyłem się w bok, przewracając stos bielizny, którą właśnie miałem spakować, po czym podniosłem się na nogi w samą porę, by złapać Crispina za nadgarstek. Wolną ręką uderzył w moją dłoń i puściłem go. – Po prostu przestań – powiedziałem, dysząc ciężko. – I wyjdź stąd.
– Uderzyłeś mnie. – Wymierzył mi kopniaka w biodro, zachwiałem się i cofnąłem, depcząc skrawki mego życia, ubrania i papiery, wszystkie głupie rzeczy, które zamierzałem ze sobą zabrać. Po chwili powtórzył z ponurą miną: – Uderzyłeś mnie pierwszy.
– Nie bądź dzieckiem. – Uśmiechnąłem się szyderczo, nie potrafiąc się powstrzymać. – Niezbyt dobrze ci to wyszło. Spróbuj jeszcze raz.
Ujrzałem białka jego oczu, gdy cofnął się, żeby wymierzyć mi drugiego, tym razem prostego kopniaka. Postanowiłem go zmylić, a ponieważ dobrze znałem mojego brata, to wiedziałem, że połknie haczyk. Zacisnąłem palce na jego kostce i stracił równowagę. Przewrócił się, pociągając mnie za sobą. Upadłem na niego w taki sposób, żeby łokciem walnąć go w brzuch. Zaparło mu dech w piersiach. Bez wahania uderzyłem go mocno w twarz i ogłuszyłem na chwilę, dzięki czemu udało mi się wstać.
– Nie ruszaj się – powiedziałem, mając nadzieję, że dystans między nami go ostudzi i pozostanie tam, gdzie leżał.
Crispin z trudem wyrzęził:
– Pieprz się. – Upadł blisko skrzyni i mało brakowało, a rozbiłby sobie czaszkę o jej kant, gdyby zabrakło mu odrobiny szczęścia. Złapał za wieko, żeby się podciągnąć do pozycji siedzącej. Głowa mu się kiwała, plecami oparł się o ciężki kufer.
Stałem nad nim, gotów kopnąć go w twarz, gdyby spróbował czegoś głupiego. Zdyszany, zduszonym i słabym głosem powiedziałem:
– Po prostu leż. – Nie był to głos dziewiętnastolatka, ale głos ducha, głos starego, zmęczonego człowieka. – Leż, Crispinie.
Crispin jedną ręką pomasował sobie szczękę. Słowa zabrzmiały niewyraźnie, gdy powiedział:
– Kiedy odlecisz, ta twoja mała porucznik… dostanie to samo co Gibson. A kiedy już będzie po wszystkim…
Nie dokończył. Światło gniewu oślepiło mnie. Nie wiem, czy to było dziecinne, sprawiedliwe czy po prostu głupie, w każdym razie rzuciłem się na Crispina.
On zaś skoczył na mnie, podrywając swoje masywne ciało spośród zgniecionych i potłuczonych rzeczy, jak wystrzelony z trebusza. Przykucnąłem szybko i owinąłem mu ręce wokół nóg, po czym, wykorzystując jego siłę bezwładu, przerzuciłem go przez ramię na płyty posadzki – upadł z rozpostartymi nogami i rękami. Usłyszałem jego konwulsyjny wydech. Nie zawahałem się i tym razem wiedziałem, co robię. Kopnąłem go w głowę. Leżał bezwładnie. Nieprzytomny.
Skończyło się tak prędko. Ale przemoc zawsze kończy się szybko. Nie ma w niej żadnego decrescendo, jak w muzyce. Po prostu ustaje. Ulega wyłączeniu. Jak światło.
Dysząc ciężko, próbowałem zebrać myśli, uspokoić wezbrane wody umysłu, spływające kaskadami ku ślepym grotom paniki. Nie wiem, jak długo tak stałem, z bijącym sercem. Godzinę? Miesiąc? Minutę? Chyba jednak niezbyt długo. Każdy atom we mnie, każdy kwark brzęczał jak struna skrzypiec, trącona i powoli cichnąca. Spróbowałem ćwiczenia oddechowego, którego nauczył mnie sir Felix, gdy byłem jeszcze chłopcem; usiłowałem skupić się na wspaniałym gmachu pamięci i na tym, co Gibson próbował mi wpoić, żeby szukać pocieszenia w sobie, szukać czegokolwiek, co pozwoli uspokoić dudnienie własnej krwi. Przykucnąłem i przyłożyłem dłoń do warg Crispina. Na szczęście oddychał. To już było coś.
Nie zabiłem go. Żył.
Oczywiście kamery wszystko widziały. Spojrzałem na jedną z nich, na ścianie, ciemne oko przysłony w kącie pomieszczenia, czujne jak kruk na szubienicy. Wyszczerzyłem zęby w grymasie, nieświadomie odtwarzając minę, która dla Cielcinów oznacza największą radość, po czym zebrałem swoje porozrzucane rzeczy, nerwowo upychając je do kufra, który miałem zabrać ze sobą na jedno lub drugie wygnanie.
– Hadrianie!
Głos był zmieniony przez szok i przerażenie, więc zabrzmiał zrazu obco, ale zawołał mnie przecież po imieniu.
Lady Liliana stała oszołomiona w drzwiach, z jedną ręką wciąż na zasuwce. Na szczęście lub dzięki łasce jakiegoś nieznanego boga była zupełnie sama. Żadnej straży, nikogo ze świty. Sama.
– Co ty zrobiłeś?
– Zaatakował mnie – skłamałem, nie dbając już o nic. Chwilę później dodałem jednak: – Wygadywał różne rzeczy. Na temat Gibsona. O porucznik Kyrze. – Zerknąłem przez ramię na leżącego na wznak Crispina. – Dlaczego przyszłaś? Już czas?
Spojrzała trzeźwo na mojego brata.
– Tak, to już.
– Matko, wybacz. Nie spodziewałem się go. Po prostu czekałem na twoich ludzi, jak mi mówiłaś, i…
Łagodnie położyła mi dłonie na ramionach i uciszyła mnie szeptem:
– To nic. Wszystko dobrze.
– Dobrze? – prawie to wykrzyczałem. – Dobrze? Jak, na Imperatora, może być dobrze?
Lady Liliana, niepoprawna autorka scenariuszy, spojrzała na mnie, jakbym był jednym z jej holograficznych aktorów, i cichym, lecz poważnym głosem powiedziała:
– Dałeś mi dodatkową wymówkę. Powiem, że porwałeś mój wahadłowiec i uciekłeś w nocy. Potrafisz tym latać, co?
Skinąłem głową.
– Sir Ardian uczył mnie, odkąd skończyłem СКАЧАТЬ