Krwawa Róża. Nicholas Eames
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Krwawa Róża - Nicholas Eames страница 26

Название: Krwawa Róża

Автор: Nicholas Eames

Издательство: PDW

Жанр: Героическая фантастика

Серия: Fantasy

isbn: 9788380626782

isbn:

СКАЧАТЬ i świat, jaki znasz…

      Zobaczyła, że bestia unosi łeb, dostrzegła białe ognie płonące tam, gdzie powinny znajdować się ślepia.

      – Cora! – wrzasnęła zza bramy.

      Tuszowiedźma zerknęła przez ramię, po czym rzuciła się na ziemię, gdy jeden z szarych mieczy bestii przemknął nad jej głową. Temoi kontynuował obrót, ale i Róża zdążyła się obrócić w porę, by zbić jego cios. Posypały się iskry, gdy żelazo uderzyło w uniesioną rękawicę, dociskając chronione nią przedramię do napierśnika. Dał się słyszeć suchy trzask, z którym pękała kość, potem ramię wypadło ze stawu w asyście odrażającego mlaśnięcia, a ludzie zgromadzeni w Histerium jęknęli unisono, gdy liderka Baśni poleciała do tyłu i wyrżnęła o przeciwległą bramę.

      Pam doskoczyła do stojaka na broń i porwała z niego spory miecz. Natychmiast pożałowała tego wyboru, ponieważ przydałaby się jej bardziej praktyczna broń – coś, czym zdołałaby machnąć więcej niż raz, zanim padnie ze zmęczenia – ale nie miała czasu na wybrzydzanie.

      – Otwieraj wrota! – wrzasnęła do Jeki.

      – Co? – Zarządczyni areny spojrzała na nią spode łba. – Czyś ty oszalała?

      – Powiedziałam: otwieraj tę cholerną bramę!

      Jeka złożyła dłoń na inkrustowanej głowicy własnego miecza.

      – Zmuś mnie, dziewko. Zanim zbudowałam to miejsce, przez siedem lat byłam wziętą najemniczką. Słyszałaś kiedyś o królu goblinów zwanym Kamiennoszczękim?

      – No… nie.

      – Może dlatego, że rozłupałam mu czerep, gdy był jeszcze księciem. A teraz rzuć ten miecz albo pokażę ci, jak to zrobiłam.

      – Hej. – Roderyk ujął Pam za ramię. – Jesteś bardem, pamiętasz? Nie możesz wbiegać na arenę i brać udziału w walce, kiedy tylko najdzie cię ochota.

      – Ale…

      – Oni dadzą sobie radę, moje dziecko. – Satyr nie wyglądał na pewnego wypowiadanych słów. – Zaufaj mi.

      Pam uwolniła się z jego chwytu. Rzuciła miecz i zacisnęła dłonie na żelaznych kratach, żałując, że zostawiła łuk w Reducie Buntowników.

      – Myślałam, że ta bestia przed momentem zginęła – wymamrotała.

      Stojąca obok niej zarządczyni areny nie zdołała ukryć cisnącego się jej na usta uśmiechu.

      – Moim zdaniem nadal nie żyje – powiedziała.

      Rozdział jedenasty

      WIĘKSZE ZŁO

      Cora powiedziała coś do Bezchmurnego, ale Pam nie mogła tego usłyszeć, ponieważ tłumy widzów coraz głośniej wyrażały niepokój o los ulubionej grupy. Druin przytaknął, po czym zaczął się powoli przesuwać wzdłuż ściany, aby nie zwrócić uwagi bestii.

      Zakładając, rzecz jasna, że potwór sunący prosto na Corę i Brune’a nadal był stworzeniem noszącym kiedyś to miano.

      Pam zaczynała w to wątpić. Przypomniała sobie, co szaman mówił minionej nocy o oczach płonących białym ogniem. Czyżby jakiś mag przywołał martwego raga z zaświatów? Czy to była sprawka Jeki? Nie, uznała dziewczyna. Mimo zadowolenia z faktu, że przedstawienie trwa nadal i przyniesie widowni więcej rozrywki, niż ktokolwiek mógł przypuszczać, ta kobieta wydawała się równie zaskoczona ożyciem potwora jak każdy inny człowiek.

      Czyżby sprawca tego zamieszania krył się na trybunach? I co to miało wspólnego z kobieciną, która przyszła minionej nocy, by błagać Baśń o pomoc? „Nekruś osiedlił się gdzieś w pobliżu”, tak jej powiedział Brune.

      Kimkolwiek jest ten nekromanta, uznała Pam, właśnie zapukał do niewłaściwych drzwi.

      Szaman, który momentalnie wytrzeźwiał, chwycił mocniej Ktulu, posyłając pytające spojrzenie Tuszowiedźmie. Cora wskazała mu ręką przeciwnika, jakby chciała powiedzieć: częstuj się, proszę. Absurdalność tej wymiany uprzejmości wywołała salwy śmiechu na widowni.

      Szaman splunął soczyście na piaszczyste podłoże areny, przeciągnął się w karku, w lewo, potem w prawo, i zaatakował. Stwór będący kiedyś Temoi wysunął w jego stronę jeden z mieczy i chociaż jego sztych był stępiony, Pam nie wątpiła, że dysponuje wystarczającym zapasem sił, by przebić na wylot szarżującego Brune’a.

      Szaman na szczęście nie miał samobójczych zamiarów. Użył jednego z ostrzy Ktulu do zbicia w bok broni napastnika, po czym wykonał unik, zostawiając za sobą drugi miecz. Tym sposobem znalazł się w zasięgu łap wroga, dzierżąc w dłoniach ostrą jak brzytwa bliźniaczą glewię, i zrobił to, co zrobiłby na jego miejscu każdy człowiek (zakładając, że nikt władający taką bronią nie wyprułby sobie nią flaków już na samym wstępie).

      Przeciął sukinsyna na dwie połowy.

      A w każdym razie spróbował to uczynić. Bestia odwracała się w chwili, gdy szaman rozpoczynał atak, tak więc na drodze pierwszego ostrza znalazło się jej ramię. Ręka dzierżąca jeden z mieczy spadła na piasek u stóp bestii.

      Glewia nie zatrzymała się jednak. Wbiła się do połowy w tors potwora, zanim natrafiła na przeszkodę, której nie zdołała pokonać – zapewne kręgosłup. Szaman próbował wyrwać broń z rany, lecz musiał ją porzucić, gdy Temoi uniósł drugi miecz, nie zwracając zupełnie uwagi na fakt, że został niemalże przepołowiony.

      – KURAGEN! – wydarła się Cora głosem ostrym i donośnym, jak dźwięk dobywanego w katedrze miecza.

      Z jej uda wyprysnął jakiś stwór, pasma tuszu zlały się w postać dwukrotnie większą od raga. Sądząc po udającym chiton wypukłym napierśniku, mogła to być kobieta, w jednej ręce trzymająca (zakładając, że istotnie była rodzaju żeńskiego) włócznię o dwóch równoległych grotach. Na głowie miała białoperłowy hełm, który przesłaniał górną połowę twarzy, a kształtem przypominał Pam muszle przywiezione przez matkę z wyprawy na Jedwabne Wybrzeże. Spod hełmu Kuragen wystawały pasemka splątanych włosów, jej długą szyję zaś przecinały żłobienia skrzeli, z których w mroźne powietrze buchały obłoczki pary. Zamiast nóg Kuragen miała tuzin wijących się macek, z których każda była gruba jak Pam w pasie. Dwie wystrzeliły właśnie do przodu i owinęły się wokół uniesionej ręki potwora.

      Stojący obok dziewczyny Roderyk wyjął z kieszeni spodni srebrną flaszkę. Pociągnął potężny łyk, po czym zacisnął powieki, gdy jego ciałem wstrząsnął dreszcz.

      – Nienawidzę tego numeru – wymamrotał. – Aż mnie telepie na jej widok.

      Przez moment dwa potwory – przeklęta abominacja Jeki i podmorska bestia Cory – mocowały się ze sobą w milczeniu, dopóki twór Tuszowiedźmy nie oplótł ręki kotowatego zmartwychwstańca kolejną macką, pozbawiając go równowagi. СКАЧАТЬ