Название: Królestwo
Автор: Szczepan Twardoch
Издательство: PDW
Жанр: Современная зарубежная литература
Серия: Król
isbn: 9788308067239
isbn:
Po chwili już się pali, paliło. Sięgam po pustą puszkę po konserwie, odrywam od niej wieczko, kładę na kawałku drewna, znajduję gwóźdź i gęsto to wieczko dziurawię, uderzając w gwóźdź drewnianym polanem, aby nie hałasować za bardzo.
W ten sposób robię tarkę. Rozdarta przez ostrze gwoździa blacha posłuży jako jej oczka. Wyciągam dwa kartofle zza pazuchy, jeden odkładam na później, a drugi obieram najcieniej, jak się da, i trę go na tej tarce, po czym trę na niej również połowę suchego chleba, starłam, oczyszczając go wpierw ze starej, zmarzniętej pleśni. Doprawiam, doprawiłam solą. Na piecyku stawiam niewielką patelnię, którą zabrałam ze sobą jeszcze z mieszkania tej kurwy, u której się kryliśmy, wysmarowuję ją skórką ze słoniny i widzę, że udało się jeszcze trochę tłuszczu z niej wytopić. Smażę więc jeden spory placek, z tej kartoflano-chlebowej brei. Rozlatuje się, ale jest. Mam też czajnik, a skoro znalazłam trochę starej, ale prawdziwej kawy, nie ersatzu, to gotuję w tym imbryku kawę, słodzę sacharyną i rozlewam do dwóch blaszanych kubków. Nie jest mocna, a jej słodycz ma gorzko-metaliczny posmak sacharyny, ale jest.
Potem siadam przy Jakubie, odwracam go ku sobie prawie przemocą, podnoszę trochę i karmię, karmiłam go, podczas kiedy on tak na wpół siedzi, siedział, a na wpół leży i patrzy na mnie oczami pełnymi nienawiści. Podaję mu rozlatujące się w palcach strzępy placka do ust, kawałek po kawałku, a on je powoli żuje i przełyka. Wkładam mu w dłonie kubek z kawą. Pije. Ja piję swoją. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz piłam prawdziwą kawę. Zjadam dwa ostatnie kawałki placka. Smakują słodkawo, ale są dobre, mączno-kartoflane, chociaż słodkie, i są też wyczuwalnie tłuste, były. Oblizuję palce. Wypijam resztkę kawy.
– Musisz założyć te buty, Jakub. Gdybyśmy musieli szybko uciekać, musisz mieć je na nogach – mówię, ponownie pokazując Jakubowi saperki, powiedziałam.
Patrzy na mnie, długo, prawie nie mrugając oczami. Jakub Szapiro, uciekać, jak to brzmi, jak to wspaniale brzmi.
Czy więc należę już do tych, co od zawsze życzyli mu klęski? Co nienawidzili go, bo wyrósł za duży jak na Żyda, bo pozwalał sobie na więcej, niż Żyd mógł sobie pozwalać, bo nie spuszczał wzroku przed nikim, bo mieszkał, gdzie mu się tylko podobało, jadał, gdzie mu się podobało, i robił, co mu się podobało, chodził po ulicach, po których nie powinien był chodzić, a jeśli już, to przynajmniej z opuszczoną głową, z pokornym wzrokiem, a on nie był pokorny i po każdej, żydowskiej czy chrześcijańskiej ulicy chodził wypełniony pańską, a jednocześnie bandycką pychą.
Byli też tacy, którzy nienawidzili go, bo kogoś zabił, upokorzył albo uczynił nędzarzem, ale to był margines, bo Jakub był, owszem, złym, skłonnym do przemocy człowiekiem, ale sam się w tym jakoś powściągał, poruszał się zwykle w granicach tego, co uznawał sam za sprawiedliwe, wewnątrz własnych reguł.
Więcej zawsze było więc tych pierwszych.
A ja, czy zaczęłam go nienawidzić, jak oni?
Bo przecież byłam przy nim zawsze. Byłam przy nim, gdy był nikim, byłam przy nim, kiedy był na szczycie i odwrócił się ode mnie, byłam przy nim, chociaż mnie porzucił, bo pochodziłam z tego samego świata co on i nie pasowałam już do jego pięknego, nowego życia, do garniturów, samochodów i zegarków. Porzucił mnie, bo byłam taka jak on, wyrosłam z brudu i nędzy, wyrosłam w górę i nie dałam się zabić ani zgnieść, nie zgniłam, tak jak on nie zgnił, więc porzucił mnie, bo już czegoś innego od kogoś innego potrzebował, ale ja wciąż byłam przy nim, nigdy daleko.
Byłam przy nim również wtedy, kiedy wszyscy się od niego odwrócili i nikt go już nie szanował. Kiedy pogardziła nim nawet jego adwokacka, wychuchana żona, pogardziła nim mimo głodu, kiedy nawet dla niej i dla jego synów nawet stał się przeklętym, potworem, kimś gorszym niż Niemcy.
Nawet wtedy byłam z nim. Tylko ja się od niego nie odwróciłam.
A jednak cieszyła mnie jego klęska, kiedy ukrywaliśmy, ukrywamy się na Politechnice. Cieszyła to złe słowo, ale znajdowałam w niej ukojenie i satysfakcję. Może dlatego, że mam go wreszcie dla siebie.
– Jakub, musimy ci założyć te buty – mówię, powiedziałam.
W końcu kiwa głową, pokiwał. Zzuwam więc z niego rozlatujące się trzewiki, po rozmiarze widzę, że niemieckie, podkute saperki będą mu pasować, naciągam je z trudem na skostniałe, zesztywniałe stopy Jakubowe w onucach i w końcu udało się, Jakub znowu w wysokich butach.
Gaszę ogień w piecu, żeby nie marnować paliwa i żeby nie zaczął dymić, po czym kładę się obok Jakuba, przytulam się do niego, jak najmocniej umiem, i myślę o tym, że już niedługo, że przetrwamy. W końcu przyjdą Sowieci.
Przypominam sobie o znalezionej książce, ale nie mam siły wstawać, wychodzić spod koca, nie mam też siły ani ochoty czytać, nawet gdyby to był jakiś najlepszy, a nieznany mi romans Dołęgi-Mostowicza. Po prostu więc wtulam się w to, co zostało z Jakuba, i próbuję sobie przypomnieć, jakie było w dotyku i jak pachniało jego wielkie, ciężkie ciało, kiedy było jeszcze jego wielkim i ciężkim ciałem, a nie zaledwie cieniem tego ciała.
Przypominam sobie jego szerokie barki i plecy, potężne ramiona i zachłanne ręce, smak jego potu i zapach jego perfum i kiedy myślę o przedwojennym zapachu jego perfum, to Jakub nagle się odzywa, po raz pierwszy od paru dni:
– Co tu tak śmierdzi? – mówi słabym, bardzo słabym głosem, powiedział.
Kiedy to było, kiedy to powiedział, mówi? Kiedy jest teraz? Czy jestem tu, na Politechnice, byłam, czy gdzie jestem?
Ja też nagle czuję zapach trupa, teraz czuję, wtedy czułam, wyraźny i nagle bardzo silny. Gdzie czuję, gdzie jestem? W szarości? Czyżby zaczął gnić? Wiele razy widziałam, jak ludzie z głodu i wycieńczenia zaczynają gnić za życia, od dawna martwi w sercach, żyją jeszcze niby, ale gniją im ciała, odleżyny podbiegają ropą, lęgną się w nich musze larwy, zjadające te półtrupy za życia, wszystko to widziałam, widzę, gdzie widzę, widziałam?
Zrzucam z Jakuba koc, rozpinam na nim ubrania, szukam tych gnijących odleżyn, szukałam.
Wtedy przypominam sobie o butach ściągniętych z trupa.
DAWID
Spotkałem w życiu wielu złych ludzi, ale nie spotkałem nikogo gorszego niż mój ojciec.
Znałem niemieckich żandarmów, którzy dla zabawy strzelali w tłum, tak po prostu, żeby kogoś zabić.
Znałem w ten dziwny sposób, a zatem całkiem dobrze, samego Frankensteina, jak nazywaliśmy Josefa Blöschego, dwa razy do mnie strzelał, nie trafił ani razu. To bardzo intymna relacja, znać kogoś, bo dwa razy do ciebie strzelał, ale ani razu nie trafił. Więc znałem go dobrze, coś nas łączyło, linia, na której cztery punkty, oko Blöschego, szczerbinka jego pistoletu maszynowego, następnie tegoż pistoletu maszynowego muszka, następnie sam środek moich pleców, ja jednak biegnę i w efekcie punkt na moich plecach opuszcza prostą, łączącą oko Blöschego, СКАЧАТЬ