Название: Królestwo
Автор: Szczepan Twardoch
Издательство: PDW
Жанр: Современная зарубежная литература
Серия: Król
isbn: 9788308067239
isbn:
Chowaliśmy się wtedy gdzieś indziej, nie tutaj, w dzień wtuleni w siebie, bez ruchu, zdarzało się nam słyszeć Niemców przez ścianę i nawet nie oddychać, usta i nosy wtulone w rękaw w łokciu, i słyszeliśmy ich przez tę ścianę przez kilka godzin i nawet nie drgnęliśmy, chociaż całe ciało miałam zdrętwiałe, ale nie drgnęliśmy.
Teraz jest ich już mniej. O wiele rzadziej słychać strzały, chociaż ciągle słychać. Patrole jeżdżą rzadziej.
Ruszam więc, zawinięta w ubrania i szmaty, ruszam brudna, śmierdząca, ciemna i bezszelestna, zupełnie inna niż kiedyś, mijam ruiny gmachu chemii, przemykam między drzewami, mała szara szczurzyca, mijam główny budynek Politechniki i jestem na Noakowskiego, tam wchodzę w ruiny, idę powoli, ostrożnie, zawsze blisko ścian, nigdy przez otwartą przestrzeń, gdzie moja sylwetka mogłaby odcinać się wyraźnie od tła. Przez ruiny na Noakowskiego przechodzę do wypalonego szkieletu hali targowej, przemykam tam pomiędzy pogiętymi, stalowymi prętami, sterczącymi jak wielorybie żebra, i w końcu wychodzę na zasypaną gruzami Koszykową, i staję przed ruinami mojej dawnej kamienicy, wrzynającej się kiedyś jak okręt między Koszykową a Piusa, stanęłam.
Moja kamienica. Mój interes, który dostałam, tracąc jednocześnie Jakuba, dostałam na wykupne, żeby mógł się ode mnie uwolnić.
Moja kamienica, w której miałam piękne, wielkie mieszkanie, w nim największy pokój z osobną umywalnią i garderobą był mój i tylko mój i nikt, zupełnie nikt nie miał doń dostępu, a w innych pokojach były moje dziewczyny, tam spieniężały, czyli marnowały swoją młodość i urodę, i z tego właśnie, z tego wszystkiego budowała się moja wolność, czyli pieniądze, bo jedyną miarą kobiecej wolności są pieniądze, którymi może sama w dowolny sposób dysponować. Męskiej też. Więc nie wiem, czemu mówię, że kobiecej. Może dlatego, że kobiecie trudniej samej te pieniądze zdobyć i nimi dysponować?
Ale teraz z mojej kamienicy zostały tylko zewnętrzne, wypalone mury. Stropy, ściany, wszystko w środku zamieniło się w jedną wielką kupę gruzu. Wieżyczka ze lśniącą kopułką, balkony, dach, wszystko zniszczone. Nic nie ma. W dzień przez okno widać resztki tapety, którą sama pomagałam kleić w moim pokoju, ale w nocy nie widać nic.
Zresztą nie ma czego żałować. Wszystko, co miało dla mnie jakąkolwiek wartość, zabrałam z tego domu cztery lata temu, po tym, jak ogłosili, że zamykają getto.
Trwała wtedy w Warszawie wielka migracja, byle furman z zaprzężonym w szkapę wozem robił fortunę, wożąc żydowskie meble do zamykanego właśnie getta i z getta polskie do aryjskiej części miasta, ludzie biegali jak szaleni za jakimiś mieszkaniami, zapleśniały pokój w getcie kosztował tyle, co przed wojną mieszkanie, a ja spakowałam się do jednej walizki, nawet niezbyt ciężkiej, tak żebym sama była ją w stanie nieść, nie potrzebowałam żadnych furmanów, w ogóle nie potrzebowałam niczyjej pomocy, a pokój, i to nie byle jaki, i nie byle gdzie, bo na Siennej, miałam załatwiony już dużo wcześniej, bo przecież wiele na to wskazywało, że tak właśnie sprawy się potoczą, a ja lubię być przygotowana.
Jakub z rodziną też przeniósł się wcześniej, ale nie byliśmy wtedy przez jakiś czas w zbyt zażyłym kontakcie.
Po aryjskiej stronie zostawiłam meble, większość sukien, zabrałam przede wszystkim to, co utrzymało mnie potem przy życiu: złotówki, dolary, złote ruble, trochę biżuterii, zabrałam też całą moją nienawiść i cały mój gniew. Z gniewu i nienawiści utkana jest moja wola życia, gniew i nienawiść są ciężkie i niesie się je bardzo trudno, ale nieść je trzeba, bo bez nich za wcześnie kończy się tam, gdzie wszyscy i tak skończą.
Nawet więc nie patrzę w tamtą stronę, po co miałabym, w mieście jest ciemno i czarno, szybko i bezszelestnie przecinam to, co zostało z Koszykowej, przecinam Piusa i idę dalej, szłam, przez spalone kwartały, wzdłuż Poznańskiej, ale przez ruiny, nie ulicą, na ulicy niebezpiecznie, przechodzę na wpół po omacku przez zwały gruzów, między ostałymi się murami kamienic przy Wilczej i przez ich rozwalone podwórza, wspinam się na ceglane pagórki i zsuwam się w kamienne wąwozy.
Został tu tylko szkielet miasta, opuszczony, zamarzły szkielet. Z miejskich kości czasem zwisają jakieś strzępy, jak resztki tkanki na objedzonym przez ptaki końskim szkielecie. Albo innym, ale jak akurat koński szkielet wygląda, wiem bardzo dobrze, dlatego miasto kojarzy mi się z końskim.
Czasem napotykam nagle resztki dawnego świata. Na jednym z podwórek w głębi kwartału, akurat na wysokości sowieckiej ambasady przy Poznańskiej 15, o dziwo nietkniętej, potykam się o książki, potknęłam, leżą na gruzach, rozsypane, wiatr przewraca kartki. Zastanawiam się chwilę, czy jakiejś nie wziąć ze sobą, ale po ciemku nie odczytam nawet tytułów, a nie chcę za dużo świecić latarką. W końcu biorę jedną, niedużego formatu, chowam do worka, idę dalej. Wiem, że tutaj nie ma czego szukać w ruinach, przeszukałam je dokładnie już ze dwa tygodnie temu. Z drugiej strony myślę nagle i zatrzymuję się, na pewno nie było tutaj wtedy tych książek. Skąd na podwórzu wzięły się nagle książki, cała rozsypana biblioteka?
Trzeba o tym pamiętać.
Przypominam sobie, przypomniałam, że na Poznańskiej, prawie na wysokości ambasady, trochę wcześniej, są dwie kamienice, zanotowałam sobie w głowie, że w niezłym stanie, a jeszcze w nich nie byłam, nie sprawdziłam, czy da się wejść i jak wyglądają w środku. A jest to coś, co muszę wiedzieć, jeśli chcę przetrwać. Zastanawiam się chwilę, czy nie spróbować właśnie tam.
Jednak nie, idę dalej, poszłam. Kilka dni wcześniej miałam tam dziwną przygodę, przechodziłam i nagle usłyszałam głosy ludzkie, śmiech, brzęk sztućców, rytmiczną muzykę, wszystko to dalekie i stłumione, ale słyszałam. I to może przez dwie, trzy sekundy. Brzmiało to nierealnie i niemożliwie i w moim wteraz wiem, że to była po prostu halucynacja, coś z innego świata przedostało się do świata mojego, bo przecież wszystko istnieje jednocześnie, to, co było, być nie przestaje i to, co będzie, już jest, wszystko istnieje naraz i czasem powstaje takie krótkie przetarcie się rzeczywistości, rzeczy oddzielone czasem dotykają się.
Ale to nieważne, nieważne. Do tych domów nie chciałam iść, bo byłam wtedy zabobonna, wteraz nie jestem, bo wteraz się nie da.
Chciałam przeszukać na razie ocalałe jeszcze domy przy Nowogrodzkiej, naprzeciwko wypalonego Urzędu Telekomunikacji, Niemcy ich na razie nie ruszyli, bo w nich mieszkali, również po powstaniu. Mam nadzieję, że już się wynieśli, i mam również nadzieję, że coś po sobie zostawili, i jest to chyba ostatnia z wątłych nadziei, na jakich opierałam swoją ogólną nadzieję na to, że dożyję końca wojny.
Przemykam się szczurzymi ścieżkami przez podwórko zakładów Orgelbranda, przebiegam szybko przez Hożą i znowu wchodzę w ruiny, tutaj słabiej znam drogę, więc muszę zapalić latarkę, zapalam na chwilę, oświetlam sobie kawałek drogi, gaszę, idę dalej, dochodzę do Wspólnej, ostrożnie wyglądam, czy ktoś gdzieś nie świeci, czy czegoś nie słychać, ale nie, ciemno, czarno.
Przebiegam więc przez Wspólną, znowu ruiny, szkielety, domy wypalone od dachu po parter, puste skorupy, przechodzę przez dawne pokoje i podwórka, aż do ulicy Świętej Barbary i znowu się przyczajam, czekam. Naprzeciwko, wiem, jest budynek liceum, jako tako zachowany, ale ja przejdę inaczej, przejdę znowu przez ruiny i wyjdę na dziedziniec wypalonego СКАЧАТЬ