Królestwo. Szczepan Twardoch
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Królestwo - Szczepan Twardoch страница 8

Название: Królestwo

Автор: Szczepan Twardoch

Издательство: PDW

Жанр: Современная зарубежная литература

Серия: Król

isbn: 9788308067239

isbn:

СКАЧАТЬ style="font-size:15px;">      Wszystko, co udało mi się znaleźć w opuszczonych mieszkaniach, oprócz niepotrzebnych mi portretów Hitlera, niemieckich książek i gazet, to jeden całkiem niezły koc, który się przyda, bo największe mrozy jeszcze przed nami, ale najpierw musimy tych mrozów dożyć, nie umrzeć wcześniej z głodu, do jedzenia znalazłam zaś tylko spleśniały kawałek chleba, dwa przemarznięte kartofle, które schowałam za pazuchę, aby odtajały, zeschniętą skórkę od połcia słoniny, resztkę kawy w puszce, jeszcze mniejszą odrobinę herbaty i torebkę sacharyny, którą wzięłam po prostu dla osłody, chociaż wiem, że się nią Jakub nie naje ani na niej nie odżyje. Cukier krzepi, sacharyna tylko rabina. Ale słodzi, nie wzmocni ciała, ale wzmocni wolę, a tylko dzięki woli możemy przetrwać.

      Wiem, że powinnam wracać. Mam dość, miałam, by utrzymać Jakuba przy życiu przez kolejny dzień czy dwa. Kartofle nawet przemarznięte, chociaż będą słodkie i niesmaczne, bo, jak wteraz wiem, skrobia w nich rozłożyła się na cukry proste, glukozę, wpuszczą jednak w jego żyły trochę tej glukozy, trochę odżywczych substancji popłynie z krwią Jakubową. W getcie jeszcze potrafiłam ziemniaki ugotować tak, że traciły tę zmarzłą słodycz ze smaku, tutaj nie mam takiej możliwości, bo trzeba je moczyć całą dobę w zimnej wodzie, potem gotować, przelewać. Łatwiej było zresztą zrobić z nich placki i jak Niemcy kiedyś, w listopadzie 41 roku wpuścili do getta wielki transport kartofli, które im zmarzły w drodze do Rosji, to w całym getcie pachniało plackami, wszyscy smażyli.

      Powinnam wracać. Myślę, że teraz też zrobię mu placki.

      Jestem na najwyższym, piątym piętrze. Postanawiam wyjść na dach, postanowiłam – tak nagle, po prostu przychodzi mi to do głowy, chociaż wiem, że to nierozważne, że nie powinnam. Przede wszystkim dlatego, że muszę jak najszybciej wracać do Jakuba, na Politechnikę, zanim zrobi się zupełnie jasno.

      Jestem nocnym potworem, za dnia łatwo mnie znaleźć i pokonać, nawet teraz, kiedy Niemców jest już mniej, kiedy można trochę podnieść głowę.

      Powinnam więc wracać, ale tłumaczę sobie, że przylgnę, przycupnę, stanę się jak najmniejsza, a rozejrzę chociaż trochę. Zobaczę, co się dzieje. Chwilę, minutę albo dwie. Jeśli się rozejrzę, to może dowiem się czegoś, co okaże się przydatne. Wiedza ratuje życie. Wiedza to siła. Żyją ci, co wiedzą. Ci, co nie wiedzieli, zostali spaleni.

      Znajduję więc wyjście na dach, klapa jest zamknięta na kłódkę, ale za pomocą łomu radzę sobie z nią bardzo szybko, nawet zbytnio nie hałasując, sobie poradziłam. Wychodzę więc i pełznę po dachu, pełzłam, aż docieram do dachu kamienicy frontem zwróconej do Jerozolimskich, pod numerem 43, i pełznę dalej, aż docieram do kalenicy niższego dachu, obok mnie jest jeszcze wyższy, nad tympanonem. Tutaj jest dobre miejsce. Wychylam się zza kalenicy i już wiem, jakie wybuchy słyszałam w ciągu dnia.

      Wysadzili w powietrze Dworzec Główny. Na tle jaśniejącego powoli nieba i wypalonych do cna kamienic przy Chmielnej z góry gruzu i kłębowiska poskręcanych resztek stalowej konstrukcji wystaje jedna frontowa ściana tego, co jeszcze niedawno było regularnym, podłużnym prostopadłościanem głównej hali odremontowanego prowizorycznie po zniszczeniach z bombardowań w 1939 dworca. Od tej ściany odchodzi załamane pod kątem prostym ramię, jak ramię biblijnego potwora, który upadłszy, próbuje powstać, wspierając się na odartej z ciała, kościstej ręce, z łokciem wypchniętym ku niebu. Powstać próbuje, ale nie powstanie.

      Nie wiem dlaczego, ale to, co widzę, przeraża mnie głęboko, dotyka jakoś inaczej niż wszystkie ruiny, jakie widziałam do tej pory, a widziałam, jak teraz wygląda duże getto, pustynia gruzu ze sterczącym pośrodku niej spalonym kościołem Świętego Augustyna, nic nie zostało z dzielnicy północnej, spod gruzu nie widać prawie zarysów ulic, nie ma śladu po tym, gdzie była Dzielna, a gdzie Karmelicka, a to był przecież mój świat, tym bardziej mój, im bardziej uciekłam z niego do kamienicy przy Piusa, czy to czyni mnie złą, kiepską Żydówką, że bardziej przeraża mnie wysadzony Dworzec Główny niż miasto starte z powierzchni ziemi w sensie bynajmniej nie przenośnym, lecz dosłownie, miasto, którego mieszkańców Niemcy zawieźli do Treblinek i tam wszystkich tak po prostu zabili, tak zwyczajnie?

      Czy ja w ogóle jestem Żydówką? Dla Niemców jestem, ale czy mam im pozwolić decydować o tym, kim jestem?

      Kim jestem? Co mnie łączy z Izraelem, z żydowskością? Krew, jeśli krew, to czyja?

      Kiedy się nad tym zastanawiam, wtedy czy wteraz, zawsze?

      Zauważam ruch na drodze. Z dachu mam niezłą widoczność i zauważam szparki światła, zauważyłam, i słyszę hałas, usłyszałam, w Jerozolimskie z Towarowej skręciła, skręca ciężarówka, od razu słyszę, że półgąsienicowa, gąsienice zamiast tylnych kół hałasują o wiele głośniej niż gumowe opony.

      Wycofuję się jak najostrożniej. I tak już czas na mnie, bo dnieje, a ja jestem nocnym potworem, ze świtem tracę swoją moc. Wracam na dach kamienicy przy Nowogrodzkiej i zsuwam się w dół, zamykam za sobą klapę i z pistoletem w garści jak najciszej schodzę klatką schodową, aż docieram na parter.

      Do naszej kryjówki na Politechnice wracam, klucząc, trzymam się raczej ruin niż ulic, wracam pospiesznie. Mam wrażenie, że ktoś mnie śledzi, więc kluczę dalej, zmieniam kierunki, zacieram ślady i w końcu wydaje mi się, że jeśli ktoś mnie śledził, to zdołałam mu uciec, więc wracam do naszej kryjówki.

      Jestem dziwnie uspokojona przerażeniem, które odczułam na widok ruin dworca. Jakbym dowiedziała się, że wciąż żyję i jestem człowiekiem. Skoro coś może mnie jeszcze poruszyć po tym wszystkim, co widziałam. Szczura nie porusza widok ruin, ruiny są jego ojczyzną, nocne potwory w ruinach się kochają, skoro przeraziły mnie ruiny dworca, to znaczy, że jestem człowiekiem. Po tym wszystkim, co widziałam.

      Po nagich, dziecięcych trupkach leżących na chodniku, trupkach, które przekraczałam, przekraczam, jakbym przekraczała kałużę, jak każdy przekraczał je, póki nie zabrał ich wóz Pinkierta albo Wittenberga.

      Przekraczałam dziecięce trupki, a wraz ze mną przekraczało je moje jałowe łono, które nigdy nie wydało na świat dziecka i które dziecka nigdy na świat nie wyda, i dlatego nie byłam dość dobra dla Jakuba, który musiał sprowadzić na ten świat dzieci, bo miał się za zbyt ważnego, zbyt wielkiego, zbyt pięknego, zbyt walecznego i zbyt wspaniałego, by świat mógł się obyć bez owocu jego lędźwi, bez krwi z jego krwi, bez zlepku jego nasienia.

      Nie byłam dlań dość dobra, a teraz jestem wszystkim, co mu zostało, a z krwi, z jego krwi cóż zostało?

      Ciągnę za stalową linkę, unoszę szafę na tyle, żeby wejść, przeciskam się, opuszczam szafę, uzbrajam moją pułapkę z sowieckim granatem.

      Przyklękam przy nim. Dotykam szyi. Jest puls. Żyje. Oddycha.

      – Jakub? – pytam, zapytałam bardzo cicho. – Jakub, to ja. Mam dla ciebie buty. I jedzenie.

      Nie odpowiada.

      – Jakub? – pytam dalej.

      Budzi się nagle.

      – Ktoś tu był. Kogoś widziałem. Ktoś tu był – wyrzuca z siebie, po czym z powrotem zapada się w ciemność.

      Co się СКАЧАТЬ