Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kryminał - Zygmunt Zeydler-Zborowski страница 7

Название: Kryminał

Автор: Zygmunt Zeydler-Zborowski

Издательство: PDW

Жанр: Исторические приключения

Серия: Kryminał

isbn: 9788375654875

isbn:

СКАЧАТЬ mi to zu­peł­nie wy­le­cia­ło z gło­wy!

      – Rom­ko­wi? – spy­tał Do­wnar. – Ja­kie­mu Rom­ko­wi?

      – Rom­ko­wi Go­dlew­skie­mu. Ro­man Go­dlew­ski. Wie pan?

      Do­wnar po­trzą­snął gło­wą.

      – Przy­kro mi, ale nic mi nie mówi to na­zwi­sko.

      – No, ten ak­tor… Wy­stę­pu­je cza­sem w fil­mie, w te­le­wi­zji, w ra­diu. Nie jest może taki bar­dzo zna­ny, ale po­dob­no do­brze się za­po­wia­da. Jesz­cze mło­dy.

      – I w ja­kich to oko­licz­no­ściach poży­czył pan swo­ją ko­szul­kę panu Ro­ma­no­wi Go­dlew­skie­mu?

      – By­li­śmy nad Wi­słą. Mie­li­śmy ocho­tę po­pły­wać tro­chę ka­ja­kiem, ale Ro­mek za bar­dzo się opa­lił, pie­kły go ple­cy i chciał coś na sie­bie wło­żyć, żeby ochro­nić się przed słoń­cem. Mia­łem pod ręką ko­szul­kę. Po­ży­czy­łem mu. Chcia­łem ją póź­niej za­brać, ale się uparł, że da do pra­nia. Może to ta?

      – Moż­li­we. Czy Ro­man Go­dlew­ski to pań­ski ser­decz­ny przy­ja­ciel?

      – Trud­no mi go na­zwać ser­decz­nym przy­ja­cie­lem. Ot, zna­jo­my, ko­le­ga.

      – Niech pan nam poda jego ad­res.

      – Oczy­wi­ście. Mogę dać ad­res i tele­fon.

      * * *

      Dużo drzew. Bia­ła wil­la wśród zie­le­ni. Na Sa­skiej Kę­pie ła­twiej zna­leźć tro­chę ochło­dy i cie­nia. Pro­mie­nie słoń­ca nie ata­ku­ją tu z taką za­wzię­to­ścią.

      Że­la­zne szta­che­ty zo­sta­ły nie­daw­no po­cią­gnię­te żół­tą far­bą. Skrzyp­nę­ła furt­ka.

      Sta­ra ko­bie­ta pra­cu­ją­ca w mi­nia­tu­ro­wym ogród­ku pod­nio­sła gło­wę znad peł­ne­go kwia­tów klom­bu i zwró­ci­ła py­ta­ją­ce spoj­rze­nie ku przy­by­łym.

      – Pa­no­wie do kogo?

      Do­wnar wy­jął le­gi­ty­ma­cję.

      – Je­ste­śmy z mi­li­cji. Szu­ka­my pana Go­dlew­skie­go. Zda­je się, że tu­taj miesz­ka.

      Spoj­rza­ła na nich z za­cie­ka­wie­niem.

      – Miesz­ka, ale daw­no go nie wi­dzia­łam. Chy­ba nie ma go w domu. Może wyje­chał. On czę­sto wy­jeż­dża. Zresz­tą nie wiem. Bo jak wy­jeż­dża, to za­wsze pro­si, że­bym za­bie­ra­ła jego mle­ko. A te­raz nic nie mó­wił.

      – Mle­ko?

      – Tak. Bar­dzo lubi mle­ko. Bie­rze dwa li­try. Jak wy­jeż­dża, to ja za­bie­ram. Chcia­łam mu pła­cić, ale nie chce brać pie­nię­dzy. To cza­sem ja­koś ina­czej od­wdzię­czę mu się, prze­pio­rę coś albo za­szy­ję, oczy­wi­ście tak, żeby zięć nie wi­dział, bo był­by zły.

      – A dzi­siaj pan Go­dlew­ski za­brał mle­ko?

      – Nie, wła­śnie dzi­siaj nie za­brał mle­ka. Przez wszyst­kie te dni za­bie­rał, choć ja­koś go nie spo­ty­ka­łam, a dzi­siaj nie za­brał. Może śpi?

      Do­wnar spoj­rzał na ze­ga­rek.

      – Do szó­stej wie­czo­rem lu­dzie ra­czej nie sy­pia­ją.

      – Cza­sem póź­no wra­ca. Wie pan… jak to ar­ty­sta.

      – Te­le­fo­no­wa­li­śmy do pana Go­dlew­skie­go. Nikt nie od­bie­rał.

      – Może te­le­fon ze­psu­ty.

      – Dużo lu­dzi miesz­ka w tej wil­li?

      – Ja miesz­kam.

      – Sama?

      – Z cór­ką i z zię­ciem.

      – Są w domu?

      – Nie. Wy­je­cha­li do Ka­zi­mie­rza.

      – Kie­dy?

      – Parę dni temu. Wró­cą dzi­siaj wie­czo­rem albo ju­tro.

      – Kto jesz­cze tu miesz­ka?

      – Tyl­ko my i pan Go­dlew­ski.

      – Ile zaj­mu­je po­koi?

      – Chy­ba trzy, a może czte­ry. Ni­g­dy u nie­go nie by­łam.

      – Sam miesz­ka w trzech czy czte­rech po­ko­jach?

      – Miesz­kał z żoną, ale się ro­ze­szli.

      – Pan Go­dlew­ski miesz­ka na pię­trze czy na par­te­rze?

      – Na par­te­rze. Te okna, pod któ­ry­mi ro­sną róże.

      Do­wnar pod­szedł do domu i przy­ło­żył twarz do szy­by.

      – Trze­ba wy­ła­mać drzwi – po­wie­dział zwra­ca­jąc się do Ol­szew­skie­go.

      ROZDZIAŁ II

      Le­ża­ła twa­rzą do pod­ło­gi. Ja­sne, roz­rzu­co­ne wło­sy. Sze­ro­kie, gra­na­to­we spod­nie i nie­bie­ska ko­szu­la, na któ­rej ciem­nia­ła pla­ma za­krze­płej krwi. Dziew­czy­na była szczu­pła, wy­so­ka, zgrab­na. Dłu­gie nogi i ład­nie za­ry­so­wa­ne ra­mio­na.

      – Je­zus Ma­ria! To pani Go­dlew­ska!

      Do­wnar wziął sta­rą ko­bie­tę pod rękę, jak­by się bał, że ze­mdle­je.

      – Pro­szę się uspo­ko­ić – po­wie­dział ła­god­nie.

      Ol­szew­ski ostroż­nie pod­niósł gło­wę de­na­tki.

      – Jest pani pew­na, że to pani Go­dlew­ska? – spy­tał.

      – To ona… To ona… Mat­ko Naj­święt­sza!

      – Żona tego, któ­ry tu miesz­ka?

      – Tak. Ale oni już daw­no się ro­ze­szli. Bę­dzie chy­ba z rok, a może i wię­cej. Nie pa­mię­tam.

      – СКАЧАТЬ