Sen Śmiertelników . Морган Райс
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sen Śmiertelników - Морган Райс страница 8

СКАЧАТЬ się swym dniem zwycięstwa, tym, iż kolejny raz przechytrzyła swych niedoszłych oprawców. Ci wielcy przywódcy Imperium, tacy wspaniali, ludzie, których nikt jak dotąd nie pokonał, byli ostatnią przeszkodą stojącą jej na drodze do stolicy. I to ci wielcy imperialni przywódcy, ci, którzy mieli śmiałość przeciwstawić się Volusii, którzy sądzili, że są od niej sprytniejsi – wszyscy polegli.

      Volusia szła między nimi, czasami obchodząc ciała, czasami krocząc ponad nimi, kiedy indziej znowu, kiedy przyszła jej ochota, stąpając wprost po nich. Czerpała wielką przyjemność, czując ciała swych wrogów pod podeszwami. Znów poczuła się jak dziecko.

      Podniosła wzrok i daleko przed sobą dostrzegła zabudowania stolicy wraz z jej ogromną, błyszczącą w charakterystyczny sposób kopułą. Masywne, okalające miasto mury pięły się na setki stóp. Na ich tle zauważyła wejście, a w nim strzeliste złote wrota. Przeszył ją dreszcz, kiedy na jej oczach ziszczało się przeznaczenie. Nic już nie stało między nią, a ostatecznym szczeblem władzy. Żadni politykierzy, ani przywódcy, czy wojskowi, którzy mogliby rościć prawo do władania Imperium. Długi przemarsz, przejmowanie miast jednego za drugim, przez tyle księżyców, gromadzenie sił bitewnych w każdej kolejnej osadzie – wszystko to doprowadziło ją tutaj. Za tymi murami, za tymi lśniącymi złotymi wrotami spoczywała jej ostatnia zdobycz. Wkrótce będzie tam, by zasiąść na tronie mocy, a kiedy to nastąpi, nikt już jej nie powstrzyma. Przejmie dowodzenie wszystkimi armiami Imperium, wszystkimi prowincjami i krainami, czterema rogami i dwoma szpicami, aż w końcu każde stworzenie w Imperium obwoła ją – kobietę z ludzkiej rasy – najwyższym dowódcą.

      O ile nie bardziej spektakularnym tytułem, będą musieli zwracać się do niej Bogini.

      Na samą tę myśl zareagowała uśmiechem. Zamierzała wznieść posągi na swą cześć w każdym mieście, przed każdym przybytkiem mocy, nazwać święta swoim imieniem, sprawić, by jedni pozdrawiali drugich jej imieniem, by wszystkie inne popadły w Imperium w niepamięć.

      Maszerowała na czele swej armii w porannych promieniach obu słońc, taksując nieprzerwanie złote wrota. Dotarło do niej, iż nadchodzi jedna z najbardziej doniosłych chwil w jej życiu. Czuła się nieposkromiona – zwłaszcza teraz, kiedy zginęli wszyscy zdrajcy spośród szeregów jej armii. Jakąż głupotą wykazali się sądząc, że jest taka naiwna, że wpadnie w ich zasadzkę z powodu swego młodego wieku. Ot, na tyle przydały się im długie lata życia − zobaczcie, do czego ich doprowadziły. Zyskali tylko wczesną śmierć, gdyż nie docenili jej mądrości – mądrości większej nawet od ich własnej.

      Aczkolwiek, kiedy szła dalej i przyglądała się ciałom żołnierzy Imperium rozrzuconym po pustyni, odezwała się w niej pewna obawa. Dotarło do niej, że nie było ich znowu tak wielu, ile powinno. Zaledwie kilka tysięcy, a nie setki tysięcy, jakich spodziewała się ujrzeć. Z pewnością nie był to trzon imperialnej armii. Czyżby przywódcy nie sprowadzili ze sobą wszystkich sił? A jeśli nie, to gdzie w takim razie teraz były?

      Przyszło jej coś na myśl: czy w obliczu śmierci przywódców, stolica Imperium nadal może się bronić?

      Kiedy podeszła bliżej do bram stolicy, skinęła na Vokina, by wystąpił przed armię, po czym zatrzymała pochód.

      Jak jeden mąż, żołnierze stanęli za nią murem i po chwili pustynia zastygła w porannej ciszy. Nie zakłócało jej nic. Słychać było jedynie odgłos podmuchów wiatru i toczącego się gdzieś ciernistego krzewu. Volusia przyjrzała się ogromnym zamkniętym na cztery spusty wrotom. Chłonęła wzrokiem rzeźbione w złocie wzory, znaki i symbole opowiadające o starożytnych bitwach na ziemiach Imperium. Drzwi znane były w całym Imperium. Ponoć ich wykucie zajęło całe sto lat, a grubości miały dwanaście stóp. Była to oznaka potęgi, mająca reprezentować wszystkie krainy Imperium.

      Volusia stała oddalona od nich o zaledwie pięćdziesiąt stóp. Nigdy wcześniej nie była tak blisko bramy wejściowej stolicy i teraz stała jak urzeczona – będąc pod wrażeniem tego, co sobą reprezentowały. Były nie tyko symbolem siły i trwałości, ale też arcydziełem, starożytnym dziełem sztuki. Pragnęła wyciągnąć dłoń i dotknąć tych złotych drzwi, musnąć wyrzeźbione obrazy.

      Wiedziała jednakże, że jeszcze nie przyszła na to pora. Przyjrzała się im i poczuła, jak w jej wnętrzu rodzi się jakieś złe przeczucie. Coś było nie takt. Nikt ich nie strzegł. I panowała zbyt dojmująca cisza.

      Podniosła wzrok wysoko przed siebie i na murach, pośród blanek, dojrzała ich obsadę. Powoli w zasięgu jej wzroku pojawili się żołnierze Imperium. Stawali w rzędzie i spoglądali w dół, trzymając w pogotowiu napięte łuki.

      Pośród nich zaś stał generał Imperium. On również spoglądał w dół.

      - Postąpiłaś niemądrze, podchodząc tak blisko – zagrzmiał tubalnym głosem. – Weszliście w zasięg naszych łuków i włóczni. Jedno kiwnięcie mego palca, a zginiecie wszyscy w jednej chwili.

      - Lecz okażę wam łaskę – dodał. – Każ swym armiom złożyć broń, a pozwolę wam żyć.

      Volusia podniosła na niego wzrok. Jego twarz, twarz samotnego dowódcy pozostawionego na stanowisku obrony stolicy, rysowała się niewyraźnie na tle słońca. Spojrzała na wały na jego ludzi. Wszyscy stali z utkwionym w niej wzrokiem i łukami gotowymi do strzału. Wiedziała, że nie żartował.

      - To ja daję wam szansę, byście to wy złożyli broń – odkrzyknęła – zanim wybiję wszystkich twoich ludzi i spalę stolicę do gołej ziemi.

      Roześmiał się szyderczo. Volusia zauważyła, że on, a razem z nim jego żołnierze, opuścili osłony twarzy, gotując się do bitwy.

      Z szybkością błyskawicy pod niebo poniósł się odgłos tysiąca wypuszczanych strzał i tysiąca rzuconych włóczni. Na jej oczach niebo pociemniało od pocisków lecących wprost na nią i jej armię.

      Volusia stała jak przyrośnięta do ziemi, nieustraszona, nie wzdrygnęła się ani trochę. Wiedziała, że żadne z tych ostrzy nie może jej zabić. Wszak jest boginią.

      Stojący tuż obok Vok podniósł swą długą zieloną dłoń i w tej samej chwili wystrzeliła z niej zielona kula. Zawisła w powietrzu przed Volusią, otaczając ją ochronną zielonkawą poświatą. Chwilę potem odbiły się od niej strzały i włócznie, opadając nieszkodliwie na ziemię w postaci ogromnego stosu.

      Volusia obejrzała się z wyrazem zadowolenia na twarzy, usatysfakcjonowana widokiem rosnącej sterty włóczni i strzał, po czym na powrót spojrzała w górę. Na twarzach wszystkich żołnierzy Imperium królowało bezgraniczne zdumienie.

      - Dam ci jeszcze jedną szansę, by złożyć broń! – zawołała.

      Imperialny dowódca objął ją srogim spojrzeniem. Był widocznie podenerwowany. Począł rozważać swe szanse, jednak ani drgnął. Zamiast tego, dał znak swym ludziom, by przygotowali się do kolejnej salwy.

      Volusia skinęła na Vokina, a on z kolei dał znak swoim pobratymcom. Przed szereg wystąpiły całe tuziny Voków. Unieśli dłonie wysoko nad głowę, celując nimi wzwyż. Chwilę potem niebo zasnuły tuziny zielonkawych kul mknących w stronę murów stolicy.

      Volusia obserwowała je z wielką nadzieją. Spodziewała się, iż mury skruszeją, oczekiwała, iż za chwilę СКАЧАТЬ