Król. Szczepan Twardoch
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Król - Szczepan Twardoch страница 6

Название: Król

Автор: Szczepan Twardoch

Издательство: PDW

Жанр: Современная зарубежная литература

Серия:

isbn: 9788308059036

isbn:

СКАЧАТЬ wiedzieli, w jakiej jest sytuacji, i nikt mu odstępnego płacić nie zamierzał. Ukrywał się, nie chodził za dnia ulicami. Kum przysłał chłopaka z informacją, że odsetki od stu dwudziestu pięciu złotych długu wynoszą dwadzieścia procent tygodniowo.

      Nic o tym nie wiedziałem. Naum Bernsztajn powiedział rodzinie, że jest chory, położył się do łóżka i czekał.

      – Lomer antlofn – prosiła matka – lomer antlofn cynerszt cy maa szwesto ka Lodz in szpejto kan Erec Jisruel ode kan Amerykie. Lomer antlofn, Nuchym, waal nysz ka zach of de welt wet indz kiene fatajdign fan kas fyn’ym puryc2.

      Matka była pobożną Żydówką, a życie nauczyło ją, że Pan Bóg rzadko broni pobożnych Żydów przed gojskim gniewem.

      Ojciec tylko machał ręką i odwracał się do ściany. Czekał. Nie uciekł ani do Łodzi, ani do Palestyny, ani do Ameryki, ani nigdzie indziej.

      I w końcu przyszli. Zapukali. Matka otworzyła, słusznie zakładając, że przynajmniej ocali zamki w drzwiach, skoro męża ocalić nie może.

      Zabrali go. Rzuciłem się na Szapirę, odepchnął mnie.

      Wiele razy później myślałem o tej chwili, kiedy rzucam się na Szapirę, dwa razy cięższego ode mnie, wieszam się na jego przedramieniu, krzyczę coś po żydowsku, ale kto krzyczy?

      Szapiro wyciągnął ojca z mieszkania za brodę. Ojciec opierał się, jak opiera się prowadzone do rzezaka cielę, i tak szedł, opierając się, ciągnięty za swoją długą, siwą brodę.

      Nigdy nie będę miał brody, postanowiłem wtedy, słuchając krzyków matki i patrząc, jak gładko ogolony Szapiro zabiera ze sobą brodę mojego ojca i ojca samego. Moja ledwie mi rosła, ale tego samego dnia poszedłem na handel. Ukradłem matce trochę pieniędzy. Widziała, że zabieram, nie miała siły protestować, zapłakana. Ja nie płakałem. Poszedłem więc na handel. Pozbyłem się kapoty i koszuli, za skradzione pieniądze kupiłem krótkie ubrania. Łachy raczej, ale nieżydowskie łachy. Następnie poszedłem do chrześcijańskiego fryzjera. Ściąłem pejsy i zażyczyłem sobie golenie. Fryzjer śmiał się, że co tu golić, pięć włosów na krzyż, ale obstawałem przy swoim i płaciłem, więc położył mi na twarz gorący ręcznik, potem namaścił olejkiem, ubił pędzlem pianę, nałożył, ogolił paroma ruchami, spłukał zimną wodą – wyszedłem i zobaczyłem w oknie wystawowym jak w lustrze nowego siebie, nowego, lepszego Żyda, ostrzyżonego, krótko ubranego, bez pejsów.

      – Jach wyncz dijo alc dus gits Bernsztajn – powiedziałem do swojego odbicia głosem Jakuba Szapiry. – Daa nesije zol zaan myt mazl!3

      Mój ojciec w tym czasie leżał w bagażniku buicka i jechał w swoją stronę, tę samą, w jaką zmierzamy wszyscy, aż w końcu dotrzemy na miejsce, wtedy już nie zmierzamy.

      Dwa dni później, w niedzielę 11 lipca wieczorem, po walce w hali Teatru Nowości, Szapiro podszedł do Kaplicy, ten uścisnął go serdecznie.

      – Aleś skurwysyna załatwił, Kuba – cieszył się. – Aleś faszyście pokazał!

      Nie słyszałem tych słów, ale wiem, że tak właśnie powiedział.

      Ludzie powoli się rozchodzili. Kaplica wstał i ruszył z Szapirą do szatni. Kiedy mijali miejsce, w którym siedziałem, Szapiro w bokserskim szlafroku zatrzymał się i wskazał na mnie głową.

      – To ten – powiedział do Kaplicy.

      – Kto? – zapytał, jakby mnie nie widział.

      – Młody Bernsztajn, Kumie.

      Kaplica spojrzał na Szapirę i patrzył nań długo.

      Potem odwrócił się do mnie. Spuściłem wzrok. Kaplica chwycił moją żuchwę pulchnym kciukiem i palcem wskazującym i podniósł moją głowę, wbił we mnie małe, ciemne oczy, nie uśmiechał się.

      Nagle puścił moją brodę, uszczypnął mnie w policzek i roześmiał się szeroko, jakby już z tego patrzenia wszystkiego się o mnie dowiedział. Może tak było.

      – No, ładny malczik. Szkoda go. – Wzruszył w końcu ramionami i zapomniał o mnie.

      I odszedł, nie oglądając się. Szapiro skinął na mnie głową, takim samym niemym gestem, jaki czasem za plecami wykonywała moja matka, kiedy chciała mi bez słów powiedzieć: „Dla własnego dobra zrób natychmiast, co ojciec kazał”.

      Wstałem, poszedłem za nimi.

      Byłem ciekaw, czy ludzie będą mi się przyglądać. Wcześniej, przez całe moje krótkie życie byłem niewidzialny. Taki zwykły, mały, chudy Żydek z Nalewek. Jeden z tysięcy małych, chudych Żydków z Nalewek.

      A teraz jakaś kobieta w kapelusiku na głowie nachyliła się do swojego towarzysza w jasnym garniturze i cały czas patrząc na mnie, coś mu wyszeptała do ucha. Pamiętam jej spojrzenie.

      Ale może patrzyła na Szapirę z Kumem, jak idą, idą, kroczą, dwaj puryce w pięknych garniturach, idą przez miasto, jakby było ich folwarkiem.

      Przeszliśmy do szatni, w której kiedyś przebierali się aktorzy, a teraz bokserzy. Szapiro spojrzeniem wskazał mi krzesło. Usiadłem. Kaplica nie przestawał mówić o boksie, podniecony i szczęśliwy.

      – Bo widzisz, Kuba, ja go widziałem w walce z Finnem i ja się bałem trochę, że on cię wytrzymałościowo załatwi, bo ty przecież jesteś fighter, a on się broni świetnie i wydaje się, jakby był na parę albo prąd, bo się nie męczy nigdy, a tyś go tak załatwił, tak żeś go załatwił na szaro, Kuba!

      – Było ich trochę na sali – zauważył Szapiro, siadając na krześle.

      Mijało adrenalinowe podniecenie i nagle czuł każdy mięsień, staw i ścięgno, jak zwykle po walce, w której nie sposób ciała szanować. Drżały mu mięśnie ud.

      – Kogo trochę było? – nie zrozumiał Kaplica.

      – Falangistów, bepistów, oenerowców, nie rozróżniam, który jest który, ale mordy faszystowskie, znajome. Widziałem ich. Paru nawet w tych ich mundurach zasranych przyszło.

      – To się mieli z pyszna, hitlerki! – cieszył się Kum. – Wspaniale!

      Pstryknął palcami, zawołał, do szatni wpadł ponury drab wyższy od Szapiry o głowę, a od Kaplicy o pół Kaplicy.

      – Pantaleon, przynieś koniaku, w aucie mam butelkę, będziemy świętować – zaordynował, nastawiając jednocześnie płytę w przenośnym gramofonie.

      Drab ani nie potwierdził, ani nawet nie skinął głową, po prostu odwrócił się i poszedł. Kaplica zakręcił korbką, nastawił ramię, z głośnika pociekły pierwsze, ciche dźwięki tanga.

      – W aucie…? To pan już tego chryslera odebrałeś? – zapytał Szapiro, próbując rozmasować drżące mięśnie ud.

      – A owszem, СКАЧАТЬ



<p>2</p>

Naum, uciekajmy (…). Uciekajmy najpierw do mojej siostry do Łodzi, a potem do Palestyny albo do Ameryki, uciekajmy, Naum, bo przed gniewem tego puryca nie obroni nas żadna siła ludzka ani boska.

<p>3</p>

Wszystkiego najlepszego, Bernsztajn (…). Szczęśliwej podróży.