Król. Szczepan Twardoch
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Król - Szczepan Twardoch страница 4

Название: Król

Автор: Szczepan Twardoch

Издательство: PDW

Жанр: Современная зарубежная литература

Серия:

isbn: 9788308059036

isbn:

СКАЧАТЬ w sali dawnego Teatru Nowości, zrozumiałem, że to nieprawda. Nie muszę być tym chłopcem zbierającym szyszki. Żyd może nie być takim Żydem, Żyd może być innym Żydem, tak samo dobrym jak chrześcijańscy panowie.

      Widziałem, jak kobiety, Żydówki i chrześcijanki, patrzą na Szapirę i patrzą na niego zupełnie innym spojrzeniem niż to, którym obdarzyła mnie jasnowłosa dziewczynka w sosnowym lesie na letnisku w Świdrze.

      I ja też patrzę, jak Jakub Szapiro zadziera głowę, zaciągając się mocno trzymanym w ustach papierosem, i jak nachyla się ku sekundantowi, a ten mu tego papierosa z ust posłusznie wyciąga, Szapiro wydmuchuje wielką chmurę niebieskiego dymu, który w świetle reflektorów układa się w arabeski niczym w jakiś alfabet męskiej siły, a Szapiro, potrząsając ramionami, rozluźniając mięśnie, podchodzi do sędziego, niby w oczekiwaniu werdyktu, chociaż przecież wiadomo, że Ziembiński nie tylko nie wstał przy wyliczaniu, ale ciągle jeszcze leży.

      Sekundanci próbują go ocucić, w końcu się udaje. Sędzia chwyta dłonie zawodników, dłoń Szapiry podnosi do góry, Ziembiński chwieje się na nogach i toczy błędnym wzrokiem, konferansjer ogłasza koniec ostatniej walki tego wieczora, zwycięstwo zawodnika klubu Makabi Warszawa. Bijemy brawo. Ja też biję.

      Zamroczony ciągle Ziembiński podaje Szapirze rękę w rękawicy, Szapiro trąca ją gestem, który w porannym wydaniu „Kurjera Warszawskiego” niechętny Szapirze polski redaktor Witold Sokoliński nazwie symbolem niezaskakującego u żydowskiego boksera braku sportowego ducha, jasno stwierdzając, że Szapiro dłoni przeciwnika nie uścisnął.

      Życzliwy żydowski dziennikarz w „Naszym Przeglądzie” napisze, że dłoń Ziembińskiego Szapiro uścisnął lekceważąco.

      Andrzej Ziembiński zaś, wciąż zamroczony, w ogóle gestu nie widzi, sędzia odprowadza go do narożnika i oddaje sekundantom.

      Chrześcijańska publiczność widzi gest żydowskiego boksera, rozlegają się gwizdy, wtedy z pierwszego rzędu krzeseł podnosi się niewielkiego wzrostu mężczyzna i odwraca do trybun, i patrzy, po prostu patrzy, jakby wyglądał tych, co gwiżdżą. Gwizdy milkną natychmiast, a ja jeszcze nie wiem, kto to jest.

      Konferansjer ogłasza meczowe zwycięstwo Legii, dziewięć do siedmiu.

      Jakuba Szapirę nie obchodzi wynik całego meczu, Jakub Szapiro jest zwycięzcą, Jakub Szapiro jest jak Dawid po zwycięstwie nad Filistynami i Jebusytami, Jakub jest królem, a jego synowie, na sali rzecz jasna nieobecni, są królewiętami.

      Sekundant czeka nań z nowym zapalonym papierosem, Szapiro zaciąga się przez chwilę, patrząc na publiczność wyzywająco i triumfująco, i pod ciężarem jego wzroku milczą ostatnie buczenia, potem unosi liny, przesuwa się między nimi i zręcznie zeskakuje. Gwizdów już nie słychać. Pali dalej, kiedy jeden sekundant osusza go ręcznikiem, a drugi, ten który wcześniej zapalił mu papierosa, rozsznurowuje i ściąga rękawice i bandaże z dłoni.

      Nie ma już więcej walk. Na sali rozlega się gwar, szuranie, publiczność nagle wraca do rzeczywistości, podnosi się z krzeseł, zbiera się do siebie, jutro trzeba do pracy, boks był i zniknął, wrócił świat.

      Coś stało się we mnie tamtego dnia, kiedy to wszystko zobaczyłem. Jakbym to ja stanął i walczył w ringu przeciwko temu jasnowłosemu Goliatowi, jakbym to ja sam tam był.

      Jakby wszystko, co później wydarzyło się w moim życiu, swój początek, swoje źródło miało w tych niecałych dwóch minutach w ringu.

      Kiedy sekundanci uwolnili mu ręce i podali szlafrok, Szapiro podszedł do siedzącego w pierwszym rzędzie niskiego, korpulentnego mężczyzny, tego, który uciszył publiczność gwiżdżącą po aroganckim geście Jakuba.

      Był to człowiek o imponująco sklepionej, ale zupełnie pozbawionej włosów głowie. Niedostatek ten rekompensowały wielkie, wypomadowane i podkręcone pod oczy wąsy, bardzo staroświeckie, ale pasujące dobrze do drogiego, staromodnego i nieco przyciasnego garnituru z granatowego tenisu.

      Na opinającej krągły brzuch kamizelce lśniły złote dewizki i łańcuszki od zegarka i kluczyka, w kieszonki kamizelki zatknął palce, a nogę założył na nogę. Miał te nogi krótkie i pulchne i wyglądało, jakby ktoś próbował skrzyżować palce środkowy i wskazujący, ledwie dał radę przełożyć prawą łydkę nad lewym kolanem. Spodnie podjechały przy tym wysoko, odsłaniając męskie podwiązki i biały kawałek ciała między czarną, jedwabną pończochą a krawędzią spodni. Czubek czarnego pantofla z patentowej skóry, od dołu okuty lśniącą blachą, poruszał się miarowo, kiedy mężczyzna śmiał się głośno, trzęsąc się od tego, i nawet z daleka, wśród wiwatów publiczności słyszałem jego piskliwy rechot.

      – Aleś go zajechał, Kuba, aleś go zajechał…! – krzyczał i klaskał w tłuste dłonie.

      Nie wiedziałem wtedy, jak się naprawdę nazywał, ale doskonale wiedziałem, kim jest. Od Kercelaka po Tłomackie, od placu Broni po Halę Mirowską, na Nalewkach, na Gęsiej, na Miłej, na Lesznie wszyscy wiedzieli, kim jest ten niski, wesoły i straszny goj.

      – Kum Kaplica idzie – szeptano, kiedy kołysząc się na pałąkowatych nogach, niespiesznie promenował po chodniku, marynarka rozpięta, kciuki zatknięte w kieszonkach marynarki, w zębach papieros w rogowej lufce. Za nim, w pełnej szacunku odległości, szła zwykle obstawa, rękojeści naganów i browningów zawsze widoczne, nieskrywane pod kamizelkami, nawet gdy mijali odwracających wzrok policjantów.

      Dlaczego Kuma nazywano Kumem, wtedy nie wiedziałem. Naprawdę nazywał się Jan Kaplica, a kumem został, bo każdemu, kto tylko zechciał jego przyjaźni, był przyjacielem, drogo sobie jednak swoją przyjaźń ceniąc.

      Nie wiedziałem, jak zaczynał, wiadomo wszystkim było tylko to, że był w PPS-ie i jeszcze za cara biegał z pistoletem, i robił ekspropriacje w Organizacji Bojowej, potem był podobno bekiem, a potem nie wiadomo, co jednak wiadomo, to że kiedy raz policja aresztowała Kaplicę, to na posterunku zadzwonił telefon od samego polskiego prezydenta czy innego premiera i jakiś inspektor albo komisarz, albo nawet może minister osobiście własnym samochodem odwiózł go pod mieszkanie, drzwi otwarł niczym szofer, kłaniał się i jeszcze przeprosił.

      Nie wiedziałem również, że Kum Kaplica był człowiekiem, na którego polecenie Jakub Szapiro zabił mojego ojca. Nie wyobrażałem sobie nawet, żeby ktoś taki jak Kum Kaplica, prawdziwy puryc, mógł zdawać sobie sprawę z istnienia mojego ojca, skromnego urzędnika administracji Lecznicy Żydowskiej i nieudanego sklepikarza.

      Jednak na tatki mojego nieszczęście Kum Kaplica z istnienia jego zdawał sobie sprawę doskonale.

      W dniu, w którym mój tatko dokonał żywota z ręki Jakuba Szapiry i jego ludzi, Kum Kaplica od siódmej rano jak każdego dnia siedział przy swoim stoliku w małej paszteciarni Sobenskiego przy ulicy Leszno 22, obok parafii ewangelickiej.

      Nikt poza Kaplicą nie ważył się przy tym stoliku usiąść. Sobenski, Żyd mocno zasymilowany, niebywający w bożnicy wcale, a jak już, to tylko w Wielkiej Synagodze, gdzie kantor ośmielał się sławić Pana Boga po polsku, osobiście spieszył do swojego handlu każdego dnia przed szóstą, żeby na przyjście Kaplicy paszteciki i kawa były gotowe i gorące. Jeśli Kaplica sobie tego życzył, to Sobenski biegł do paszteciarni nawet w szabas.

      Kaplica СКАЧАТЬ