Król. Szczepan Twardoch
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Król - Szczepan Twardoch страница 3

Название: Król

Автор: Szczepan Twardoch

Издательство: PDW

Жанр: Современная зарубежная литература

Серия:

isbn: 9788308059036

isbn:

СКАЧАТЬ że na boks patrzyłem chyba po raz pierwszy w życiu, to patrzyłem z fascynacją. Już jako chłopiec lubiłem się bić, bo bić się znaczyło dla mnie być nowym, innym Żydem, Żydem ze świata, którego wzbraniali mi ojciec i matka, a który mnie pociągał, chociaż niewiele o nim wiedziałem, świata, który nie bał się przeciągu i świeżego powietrza, tak przerażających mełameda z naszego chederu, świata bez pejsów i tałesów. Patrzę więc.

      Szapiro, chociaż ciężki, jest niezwykle skoczny, pracuje na ugiętych nogach dookoła Ziembińskiego, jakby szukał dziury w szczelnej obronie wyższego boksera, gardę nosi nisko, prawa pięść przy prawej piersi, lewa na tej samej wysokości przed nią.

      Chyba dopiero po wojnie bokserzy zaczęli ręce nosić wyżej.

      Szapiro cały czas pracuje, jakby był nakręcony, lewo, prawo, nieliczne ciosy Ziembińskiego na korpus blokuje łokciami, przed tymi w głowę uchyla się zwinnie i sprężyście, jakby nie walczył w wadze ciężkiej, lecz koguciej, i cały czas ustępuje przeciwnikowi, pozwala mu się spychać na liny.

      Ziembiński, mimo krwi spływającej z rozbitego łuku brwiowego, ma wyraźną przewagę. Atakuje cały czas, Szapiro tylko się broni, unikami, gardą, czasem oddaje szybki lewy.

      Wygląda, jakby miał przegrać, i tej przegranej bardzo mu życzę.

      Ale jest zupełnie spokojny. Robi uniki, odskakuje, markuje lewą, bawi się. Jakby pracował na worku, a nie walczył w ważnym meczu. Bawi się, zrelaksowany, i widzi, że Ziembiński, doświadczony w końcu bokser, bardzo się jego spokoju boi.

      Nie ma w ringu straszniejszego przeciwnika niż przeciwnik spokojny i pewny siebie. Najstraszniejszą miną, jaką może przybrać bokser, jest uśmiech.

      Mnie jednak ciągle wydaje się niemożliwością, by Żyd, który zabrał z domu mojego ojca, mógł pokonać tego smukłego blondyna z wyhaftowanym na koszulce biało-czarno-zielonym herbem Legii Warszawa. Ziembiński zdaje się górować nad nim nie tylko fizycznie, nie tylko zasięgiem ramion i wzrostem, ale też tym, że Ziembiński jest tutaj u siebie, należy do klasy właścicieli i zarządców tego kraju.

      Mógłby być nawet robotnikiem, biedniejszym od Nauma Bernsztajna, który już nie żyje, chociaż dziś wiem, że bynajmniej nie był biedniejszy, jednak jako jasnowłosy olbrzym z herbem Legii na piersi będzie zawsze kimś lepszym niż żydowski bokser w koszulce Makabi.

      Nie mieściło mi się wtedy w głowie, żeby Żyd w ringu mógł zwyciężyć chrześcijanina, chociaż my na placu Broni bijaliśmy się z chrześcijańskimi chłopcami. Ale to było co innego. A ja miałem wtedy siedemnaście lat, znałem tylko światy chederu, jesziwy, synagogi i domu.

      Potem poznałem wszystkie inne.

      Ziembiński spycha Szapirę aż do lin, polska publiczność myśli, że już po nim, ale żydowski bokser nagle leci w tył, jakby chciał upaść na plecy, liny naciągają się, utrzymując ciężar jego ciała, po czym wyrzucają go jak kamyk z gumowej procy – Szapiro w perfekcyjnej rotacji nurkuje pod zamaszystym prawym sierpem Ziembińskiego i uderza z dołu potężnym, lewym hakiem, wkładając w ten cios, napędzany jeszcze sprężystością lin ringu, skręt barków, bioder i wyprost kręgosłupa; Ziembiński trafiony w podbródek natychmiast wiotczeje i z hukiem pada na ring, jakby Szapiro znalazł w jego szczęce pstryczek, przełącznik, którym można człowieka wyłączyć tak, jak wyłącza się światło elektryczne.

      Szapiro przeskakuje nad leżącym przeciwnikiem, idzie do swojego narożnika, Ziembiński zaś nie leży spokojnie, tylko nieprzytomny drga jak przy ataku padaczki, oczy odwrócone w głąb czaszki, nogami i ramionami rzuca jak zarzynane zwierzę.

      Publiczność wrzeszczy, podnosi się z krzeseł, w emocji tłumu jeszcze nieukierunkowanej, płynącej z samego zaskoczenia, podniecenia walką, która nie trwała nawet dwóch minut; sekundę później entuzjazm się ukierunkowuje, już wszyscy wiedzą, co się wydarzyło, żydowscy kibice eksplodują radością, jakby to oni sami właśnie powalili każdego Polaka, który kiedykolwiek spojrzał na nich krzywo, publiczność chrześcijańska buczy, oburzona, że zakłócono właściwy rzeczy porządek.

      Sędzia rzuca się ku Ziembińskiemu, zaczyna go wyliczać, jednocześnie sprawdzając puls; Szapiro nawet nie zaszczyca żadnego z nich spojrzeniem, ani sędziego, ani powalonego, nieprzytomnego przeciwnika.

      Nie czekając, aż sędzia wypowie ostateczne „dziesięć” i zamacha rękami, wypluwa ochraniacz na zęby i kiwa głową na sekundanta w granatowym pulowerze z wypisanym na piersi polskimi literami słowem „Makabi”.

      Na ring wskakuje lekarz, obmacuje czaszkę wciąż nieprzytomnego, ale leżącego już spokojnie polskiego boksera.

      Sekundant Jakuba wyciąga z kieszeni papierośnicę, zapala papierosa i podaje go bokserowi prosto do ust. Szapiro zaciąga się parę razy, wychyla się przez liny, sekundant wyjmuje mu papierosa z ust i gasi.

      Dziś wiem, że żaden inny bokser nie pozwoliłby sobie ani wtedy, ani teraz na takie zachowanie, ale wiedziałem i widziałem, że było w tym paleniu bez zdejmowania rękawic coś arogancko wielkopańskiego i bardzo mi się to podobało, bo nigdy wcześniej nie widziałem Żyda, którego byłoby na taką wielkopańską arogancję stać. Wiedziałem, że tacy Żydzi istnieją, ale ich nie widywałem.

      Miałem wtedy siedemnaście lat.

      Kiedy miałem lat dziesięć, pojechaliśmy z moją mamą na letnisko do Świdra. Nasze rzeczy i pilnujący ich tato furmanką, a mama i ja trzecią klasą, kolejką wzdłuż di linje, Miedzeszyn, Falenica, Michalin, dalej do Świdra właśnie. Było to moje pierwsze letnisko i pierwszy raz w ogóle byłem poza miastem, i wszystko mi się podobało, szczególnie słońce – inne niż w mieście – do którego palącego blasku nabrałem wtedy wielkiego upodobania, tak wielkiego, że nie straciłem go nawet tutaj, wśród białych domów, pod zupełnie innym niebem, pod palącym słońcem Ziemi Izraela.

      Poszliśmy z mamą na spacer po sosnowym lesie, mama w końcu rozłożyła koc i wyjęła z koszyka kanapki i butelkę lemoniady z patentowym kapslem, ja biegałem po lesie, ale ostrożnie, tak żeby nie stracić jej z oczu. Zbierałem szyszki. Kiedy podniosłem głowę, zobaczyłem, że stoi nade mną jasnowłosa dziewczynka, starsza ode mnie, chrześcijanka, miała niebieską sukienkę i warkoczyki.

      – Dzień dobry – powiedziałem.

      Prychnęła, przewróciła oczami, odwróciła się i uciekła biegiem.

      Zrozumiałem wtedy, dlaczego odeszła. Nie chciała słuchać żadnych „dzień dobry” od małego Żydziaka z pejsami.

      Potem zrozumiałem, że odejść mogła z każdego dowolnego powodu, mogła się mnie bać, mogła nic nie czuć, a ja sobie całą resztę po prostu dopisałem.

      Jeszcze później pojąłem, że tę całą resztę dopisałem sobie bardzo słusznie.

      Wtedy, w Świdrze, zbierając szyszki między sosnami i mając lat dziesięć, poczułem i wiedziałem: nie chcę, żeby ktokolwiek patrzył na mnie w ten sposób, ale nie wiem, nie mam pojęcia, co mógłbym z tym zrobić, i uznałem to za nieodłączny element mojej żydowskiej kondycji. Takim już będę, takim pozostanę, tak mi się wydawało. Nie chciałem taki być, nie chciałem być Żydem, ale nie СКАЧАТЬ