Dziennik 1953-1969. Witold Gombrowicz
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Dziennik 1953-1969 - Witold Gombrowicz страница 33

Название: Dziennik 1953-1969

Автор: Witold Gombrowicz

Издательство: PDW

Жанр: Биографии и Мемуары

Серия:

isbn: 9788308051276

isbn:

СКАЧАТЬ Czy nie zanadto, lub raczej – czy nie za bierne to wtajemniczenie? Wsłuchiwać się w swój czas? Tak. Ale nie – poddawać się czasowi. Trudno jest mówić o tym na podstawie dotychczasowych jego utworów prozą – Zniewolonego umysłu i La prise du pouvoir, oraz tomu wierszy Światło dzienne – gdyż tematyka ich jest specjalna, to rekapitulacja pewnego okresu a także świadectwo i ostrzeżenie. Ale wyczuwam, że Miłosz pozwolił aby Historia narzucała mu nie tylko temat, ale i pewną postawę, którą nazwałbym postawą człowieka przewróconego.

      Czyż jednak Miłosz nie walczy? Tak, walczy, ale tymi tylko środkami, na które zezwala przeciwnik, wygląda to tak jakby on uwierzył komunizmowi, że jest zdruzgotanym inteligentem, i stanął do ostatniego, heroicznego boju jako zdruzgotany inteligent. Ten nędzarz, rozlubowany w hiobowej nagości swojej, ten bankrut, zapamiętały w bankructwie, dobrowolnie chyba ograniczył swoje możliwości skutecznego oporu. Błąd Miłosza – tak to widzę i jest to bodaj błąd dość rozpowszechniony – polega na tym, że on redukuje siebie na miarę biedy, którą opisuje. Lękając się frazesu, odbierając sobie prawo do wszelkiego luksusu, on, Miłosz, lojalny i rzetelny wobec swoich braci w nieszczęściu, chce być biedny jak oni. Lecz taka intencja w artyście jest niezgodna z istotą jego działania, gdyż sztuka to luksus, swoboda, zabawa, marzenie i siła, sztuka powstaje nie z biedy, ale z bogactwa, rodzi się nie wtedy gdy się jest pod wozem tylko wtedy, gdy się jest na wozie. Sztuka ma w sobie coś triumfalnego, nawet gdy załamuje ręce. Hegel? Hegel niewiele ma wspólnego z nami, gdyż my jesteśmy tańcem. Człowiek, który nie pozwoli siebie zubożyć, odpowie na twórczość marksizmu inną twórczością, zaskakującą nowym, nieprzewidzianym bogactwem życia. Czy Miłosz zdobył się na dostateczny wysiłek, aby wygrzebać się z dialektyki, która go spętała?

      Jeśli nie – wiem, że to nie wskutek braku sił, lecz wskutek nadmiaru lojalności. Ale talent nie powinien być zbyt lojalny. Lojalność jest ograniczeniem, a talent musi dążyć do bezgraniczności. Kolumb gdyby był zbyt lojalny wobec jajka, nie odkryłby Ameryki. Istnieje jeszcze wiele nie odkrytych Ameryk. Nie jesteśmy u kresu naszego lądu.

      Takie dialogi prowadzę z Miłoszem, czytając go, ale wiem, że one zbyt niecierpliwe. Te książki są dostarczycielkami nowej rzeczywistości, ich cel – tak ważny – to oswojenie nas z historią. Przetworzenie – to kluczowe słowo sztuki – przyjdzie potem.

      Piątek

      Idąc suchym łożyskiem potoku, który prowadzi do podnóża Banderity, wspomniałem (bo La Falda to ręka, która przebiega po mojej klawiaturze wydobywając zapomniane melodie) bliźniaków, z którymi tędy chodziłem na wycieczki. Nic bardziej wzniosłego! Cóż za objawienie! Rozkoszny i jakże natchniony żart Stworzyciela! Dwaj chłopcy szesnastoletni tak podobni do siebie, iż nigdy nie mogłem ich rozróżnić w wielkich kapeluszach cowboy’skich, z oczami rozbawionymi – ukazywali się zawsze ni stąd ni zowąd, jeden w pewnej odległości od drugiego, a ich identyczność wzmagała do tego stopnia ich efekt, że, będąc młokosami i smarkaczami, objawiali się jednak z potęgą, która wypełniała zda się całą przestrzeń i igrając odbijała od gór. Wszystko w takim bliźniaku stawało się genialne i zdumiewające, dowcipne i wspaniałe, ważne i objawicielskie, tylko dlatego, że gdzieś obok czaił się drugi bliźniak, absolutnie taki sam.

      Rozważając tedy wagę i świętość objawienia, któremu dane mi było ongiś się przyglądać, wracam avenidą Eden. Gdy wtem ktoś mnie łapie za rękę: – Witoldo! Patrzę, a to bliźniak! Bliźniak, ale z wąsikami! I jakiś chuderlawy. Ha, bliźniak, ale już nie bliźniak! Bliźniak wyzuty z dawnego bliźniaka.

      Obok młoda kobieta z dwojgiem małych dzieci.

      Bliźniak powiedział: – To moja żona.

      I zaraz ujrzałem, nieco dalej, drugiego bliźniaka również z wąsikami, z kobietą i z dzieckiem.

      Czwartek

      Pani Irena G. z Toronto kropnęła sobie liścik „Do redaktora ‘Wiadomości’”. Jest to utwór tak piękny, iż wyróżnia się w niezwykłej kolekcji, jaką stanowią listy czytelników w „Wiadomościach”.

      „Od roku 1946 – czytamy – moim hobby jest skrzętne badanie wśród znajomych ich stosunku do wieszczów jutra”.

      Zbadawszy wśród znajomych ich stosunek do wieszczów jutra pani G. doszła do stanowczego wniosku, iż:

      „Mimo wszystko o wielkości pisarza decyduje Vox Populi. Stu krytyków może krzyknąć, że sztuka jest genialna, ale gdy na sali jest pusto, sztuka musi zejść z afisza”.

      Pani G., nie poprzestając na odkryciu tej prawdy, wyjaśnia jeszcze dlaczego nie została ona powszechnie uznana.

      „A że zezowaci i garść snobów, którzy ulegli demagogii zezowatych, wydzierają się jak opętane koty, to właśnie dlatego że ich ten Vox Populi, ten tłum inteligentów, ta najwyższa instancja, nie chce wpuścić do pałacu sztuki”.

      Ale zezowaci nie są w stanie rozdrażnić pani G., przemawiającej w imieniu najwyższej instancji tłumu inteligentów i, na domiar, strażniczki pałacu sztuki.

      „Ułomki nie mogą drażnić. Ułomki budzą litość”.

      Najbardziej jednak podoba mi się iście grecki finał:

      „Psy szczekają – karawana idzie dalej. Nieprześcigniona, eskortowana przez Vox Populi, helleńska karawana”.

      Środa

      Dziennik Kafki. W związku z tym zabrałem się ponownie do przeglądania Procesu porównując go ze sceniczną wersją Gide’a. Ale i tym razem nie udało mi się przeczytać uczciwie tej książki – olśniewa mnie słońce genialnej metafory, przebijające się przez chmury Talmudu, ale czytać stronę za stroną, nie, to nad siły.

      Kiedyś będzie wiadomo, dlaczego w naszym stuleciu tylu wielkich artystów napisało tyle nieczytelnych dzieł. I jakim cudem te książki nieczytelne i nie czytane zaważyły jednak na stuleciu i są sławne. Z prawdziwym podziwem, z niekłamanym uznaniem musiałem przerwać wiele lektur, które nazbyt mnie nudziły. Kiedyś wyjaśni się, z jakiego to opacznego małżeństwa twórcy z odbiorcami rodzą się utwory pozbawione artystycznego sex appeal’u. Cóż za hańba! Chwilami mam wrażenie, że żyje wśród nas, pisarzy, jakieś głupstwo paczące całą naszą działalność, przed którym nie umiemy się bronić, gdyż ono wciąż anonimowe. Niekiedy absurd objawia się z bezwstydem rozkraczonej dziewki i kilka dni temu zdarzyło mi się coś takiego. Siedzę w barze. Przychodzi pewien Argentyńczyk aby mi pokazać zbiorowe wydanie utworów poety czylijskiego Pablo De Rokha – tom rozmiarów podręcznej walizki. Patrzę na walizkę. Otwieram ją. W środku cztery fotografie autora i trzy fotografie żony autora (też poetka), dalej odbitka manuskryptu, wstęp autora, w którym mówi, że „ludowi czylijskiemu oddaję te poematy” (czy coś takiego) tudzież wiele innych dodatków. Przeskakując po kilkadziesiąt stronic, czytam:

      „Wykrzykują twarze zbrodnicze swój blady trójkąt”.

      „Słońce potężnie rozgłośne w systemie słonecznym, wóz śmieci pełen błyskawic”.

      „Nawałnica wojenna w codziennym huraganie przekazuje grzmot zmierzchu”…

      Cytuję może niezupełnie ściśle, ale i tak widać, że to wcale dobre, zupełnie niezła klasa. Ale…

      Argentyńczyk powiedział: – To wielki poeta.

      Odpowiedziałem СКАЧАТЬ