Название: Dziennik 1953-1969
Автор: Witold Gombrowicz
Издательство: PDW
Жанр: Биографии и Мемуары
isbn: 9788308051276
isbn:
Środa
Wiatr i kłęby chmur, które z południa walą na szczyty. Samotna kura na trawniku… dziobie…
Być konkretnym człowiekiem. Być indywiduum. Nie dążyć do przemiany świata, jako całości – żyć w świecie, przerabiając go o tyle tylko, o ile to leży w zasięgu mojej natury. Urzeczywistniać się zgodnie z moimi potrzebami – potrzebami indywidualnymi.
Nie chcę powiedzieć, że tamta myśl – zbiorowa, abstrakcyjna – że Ludzkość, jako taka, nie jest ważna. Ale musi być przywrócona równowaga. Najbardziej nowoczesny kierunek myślenia to ten, który znów odkryje pojedynczego człowieka.
[10]
Piątek
W „Wiadomościach” list Jeleńskiego w którym odpowiada na notatkę Collectora o publikacji moich rzeczy w „Preuves”. Choć całkowicie zgadzam się z Jeleńskim, że istnieje pewne powinowactwo pomiędzy mną a Pirandellem (problem deformacji) a także Sartrem (w Ferdydurke znalazłoby się niejedno przeczucie wschodzącego egzystencjalizmu), wolałbym nawet aby, jak twierdzi Collector, z moimi poglądami nie mieli oni wiele wspólnego. Na wszelki wypadek wolę nie być do nikogo podobny – choć myśl to tylko jeden z elementów sztuki, choć zdarzało się, że brano myśl najpospolitszą w rodzaju „miłość uświęca” lub „życie jest piękne” i wydobywano z niej dzieło olśniewające natchnieniem i zdumiewające oryginalnością i siłą. Czym jest idea, czym jest nawet wizja świata w sztuce? Same przez się są niczym – mogą mieć znaczenie tylko ze względu na sposób w jaki zostały odczute i duchowo wyczerpane, na wysokość swego wzniesienia i na blask jaki z tej wysokości rozsiewają. Dzieło artystyczne nie jest sprawą jednej tylko myśli, ani jednego odkrycia, ale tworem powstałym z tysiąca drobnych inspiracji, tworem człowieka, który w swojej kopalni zamieszkał i z niej coraz nowy wydobywa minerał.
Ale od Sartrów i Pirandellów pragnąłbym odseparować się z innych względów – towarzyskiej, światowej natury. Zbyt często się zdarza w specyficznych warunkach naszego, polskiego, obcowania, że ktoś za pomocą tych „rozgłośnych nazwisk” usiłuje mnie zlekceważyć i, nadymając się Sartrem, mówi z politowaniem: Gombrowicz. I na to ja nie mogę się zgodzić w tym dzienniku, który jest dziennikiem prywatnym, gdzie idzie zawsze i tylko o sprawy osobiste, gdzie pragnę bronić mej osoby i wyrobić jej miejsce wśród ludzi.
Ach! Przyjacielu Jeleński!
Wydobyć się na koniec z tego przedmieścia, przedpokoju, kredensu, stać się nie autorkiem – polskim, czyli podrzędnym, nieprawdaż? – ale zjawiskiem mającym własny sens i rację! Przebić się przez morderczą drugorzędność mego środowiska i wreszcie zaistnieć! Sytuacja moja jest dramatyczna i, rzekłbym, rozpaczliwa – ja już od dłuższego czasu sugeruję delikatnie tym umysłom, umeblowanym „rozgłośnymi nazwiskami” że jednak i bez światowej sławy można coś znaczyć jeśli się jest naprawdę i bezwzględnie sobą; ale oni chcą abym ja naprzód stał się rozgłośny; dopiero wówczas wciągną mnie do swego inwentarza i będą się nade mną głowić. W opinii tych wszystkich polskich roztargnionych koneserów gubi mnie to właśnie, że istnieje pewna zbieżność pomiędzy mną a myśleniem Sartrów czy też Pirandellów. Sądzi się przeto, że ja chcę powiedzieć to samo, co oni, wywalając otwarte drzwi; i że, jeśli jednak mówię coś innego, to dlatego tylko, że jestem bardziej nieudolny i mniej poważny, a także bardziej mętny; im wydaje się, na przykład, że moje odczucie formy wraz z jego konsekwencjami praktycznymi to „nic nowego” i mniemają, że moja krytyka sztuki to nieprzemyślany grymas, złośliwość i kaprys – z zarozumiałością snobów (gdyż snob jest zarozumiały nie w poczuciu własnej wartości, lecz dlatego, że zna kogoś kto wartość posiada) nie zadadzą sobie trudu sprawdzenia, jaka jest wewnętrzna logika tych moich reakcji, a ich dusza lokajska będzie zachwycona gdy zdoła ująć moją duszę jako służebnicę i korną a niezręczną naśladowczynię tamtych pańskich duchów.
Mogę bronić się przed tym tylko definiując siebie – wciąż, bez przerwy siebie określając. Tak długo będę musiał siebie określać aż w końcu najpowolniejszy ze znawców dostrzeże moją obecność. Metoda moja polega na tym: ukazać moją walkę z ludźmi o własną osobowość i wykorzystać wszystkie te osobiste zadrażnienia, jakie powstają między mną a nimi, dla coraz wyraźniejszego ustalenia własnego ja.
Określić siebie wobec sartryzmów i całej, zaostrzonej, rozpalonej do białości, myśli współczesnej?
Ależ nic łatwiejszcgo! Ja jestem myślą niezaostrzoną, istotą średnich temperatur, duchem w stanie pewnego rozluźnienia… Tym, który rozładowuje. Jestem jak aspiryna, która, jeśli wierzyć reklamie, usuwa nadmierny skurcz.
Czytając mój dziennik, jakiego doznajecie wrażenia? Czyż nie takiego, że wieśniak z Sandomierskiego wszedł do fabryki roztrzęsionej, wibrującej i spaceruje po niej jakby chodził po własnym ogrodzie? Oto piec rozżarzony, w którym fabrykują się egzystencjalizmy, tu Sartre z rozpalonego ołowiu przyrządza swoją wolność-odpowiedzialność. Tam warsztat poezji, gdzie tysiąc ociekających siódmym potem robotników w pędzie zawrotnych taśm, trybów, operuje coraz ostrzejszym nożem superelektromagnetycznym w coraz twardszym materiale, tam zasię kotły bezdenne, w których warzą się ideologie, światopoglądy i wiary. Oto czeluść katolicyzmu. Tam dalej huta marksizmu, tu młot psychoanalizy, oto studnie artezyjskie Hegla i obrabiarki fenomenologiczne, tam dalej stosy galwaniczne i hydrauliczne surrealizmu, lub też pragmatyzmu. I fabryka pędząc i pędząc w łoskocie i wirze produkuje i produkuje coraz to doskonalsze instrumenty, te zaś instrumenty służą do ulepszenia i przyśpieszenia produkcji, więc coraz to wszystko staje się potężniejsze, gwałtowniejsze, bardziej precyzyjne. Ale ja przechadzam się pośród tych maszyn i wytworów z miną zamyśloną i zresztą bez większego zainteresowania, zupełnie jak gdybym chodził po sadzie tam u siebie, na wsi. I co pewien czas, próbując tego lub owego wyrobu (jak gruszkę lub śliwkę) mówię: – Hm… hm… to jakieś dla mnie za twarde. Albo: – To, na moją miarę, zbyt obfite. Albo: – Do diabła z tym, to niewygodne, za sztywne. Lub też: – Ha, nie byłoby to złe, gdyby nie było takie rozpalone!
Więc robotnicy obrzucają mnie spode łba niechętnym wzrokiem. Oto, wśród producentów, СКАЧАТЬ