Dziennik 1953-1969. Witold Gombrowicz
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Dziennik 1953-1969 - Witold Gombrowicz страница 31

Название: Dziennik 1953-1969

Автор: Witold Gombrowicz

Издательство: PDW

Жанр: Биографии и Мемуары

Серия:

isbn: 9788308051276

isbn:

СКАЧАТЬ naprzód – jest to tak, jak gdyby jechał na rowerze: jeśli stanie, przewróci się. I Mascolo jest zmotoryzowany, to już nie rower, lecz motocykl – naładowany myślą zbiorową i zbiorowym cierpieniem, pchany dynamiką proletariatu. Pchany całym mechanizmem kultury i cywilizacji, który polega na nieustannym piętrzeniu, na kumulacji. Czy sądzicie, iż mogłoby go powstrzymać podejrzenie, że z przyśpieszoną szybkością pędzi ku zadaniu nad siły? Mylicie się grubo: to człowiek, który stracił swoje centrum. Jeżeli zadanie jest nad siły, to dla niego oznacza tylko, że on musi siebie samego przerobić, aby być na wysokości zadania – i stąd on dla siebie jest tylko narzędziem, stąd Mascolo jest dla Mascola jedną więcej przeszkodą do przezwyciężenia. I dlatego książka jego jest pisana bardziej jeszcze dla niego samego, niż dla innych: tu Mascolo przerabia Mascola, odcinając mu, przede wszystkim, drogi odwrotu. Tak pędzi on na kosmos, pobudzając siebie do pędu. A im bardziej kosmos staje się olbrzymi i nieuchwytny w całej przeraźliwej płynności swojego bezmiaru, tym bardziej kurczowo zaciskają się te palce. Gdyż ta istota ludzka, podobnie jak wszystkie inne ludzkie istoty, pragnie świata skończonego. Cała dialektyka rozwoju, stawania się, uzależnienia, jest tu subtelnym kłamstwem mającym przysłonić jedyną istotną żądzę – skończoności. Rozwala formę po to aby nadać nową formę – istnieć bez formy niemoże – i, jaka by nie była ta forma, z chwilą, gdy ją wybrał, musi doprowadzić ją do pełnego urzeczywistnienia. Dlaczego powiedział A? Nie wiadomo. Ale, gdy powiedział A, musi powiedzieć B.

      Środa

      Wiatr i kłęby chmur, które z południa walą na szczyty. Samotna kura na trawniku… dziobie…

      Być konkretnym człowiekiem. Być indywiduum. Nie dążyć do przemiany świata, jako całości – żyć w świecie, przerabiając go o tyle tylko, o ile to leży w zasięgu mojej natury. Urzeczywistniać się zgodnie z moimi potrzebami – potrzebami indywidualnymi.

      Nie chcę powiedzieć, że tamta myśl – zbiorowa, abstrakcyjna – że Ludzkość, jako taka, nie jest ważna. Ale musi być przywrócona równowaga. Najbardziej nowoczesny kierunek myślenia to ten, który znów odkryje pojedynczego człowieka.

      [10]

      Piątek

      W „Wiadomościach” list Jeleńskiego w którym odpowiada na notatkę Collectora o publikacji moich rzeczy w „Preuves”. Choć całkowicie zgadzam się z Jeleńskim, że istnieje pewne powinowactwo pomiędzy mną a Pirandellem (problem deformacji) a także Sartrem (w Ferdydurke znalazłoby się niejedno przeczucie wschodzącego egzystencjalizmu), wolałbym nawet aby, jak twierdzi Collector, z moimi poglądami nie mieli oni wiele wspólnego. Na wszelki wypadek wolę nie być do nikogo podobny – choć myśl to tylko jeden z elementów sztuki, choć zdarzało się, że brano myśl najpospolitszą w rodzaju „miłość uświęca” lub „życie jest piękne” i wydobywano z niej dzieło olśniewające natchnieniem i zdumiewające oryginalnością i siłą. Czym jest idea, czym jest nawet wizja świata w sztuce? Same przez się są niczym – mogą mieć znaczenie tylko ze względu na sposób w jaki zostały odczute i duchowo wyczerpane, na wysokość swego wzniesienia i na blask jaki z tej wysokości rozsiewają. Dzieło artystyczne nie jest sprawą jednej tylko myśli, ani jednego odkrycia, ale tworem powstałym z tysiąca drobnych inspiracji, tworem człowieka, który w swojej kopalni zamieszkał i z niej coraz nowy wydobywa minerał.

      Ale od Sartrów i Pirandellów pragnąłbym odseparować się z innych względów – towarzyskiej, światowej natury. Zbyt często się zdarza w specyficznych warunkach naszego, polskiego, obcowania, że ktoś za pomocą tych „rozgłośnych nazwisk” usiłuje mnie zlekceważyć i, nadymając się Sartrem, mówi z politowaniem: Gombrowicz. I na to ja nie mogę się zgodzić w tym dzienniku, który jest dziennikiem prywatnym, gdzie idzie zawsze i tylko o sprawy osobiste, gdzie pragnę bronić mej osoby i wyrobić jej miejsce wśród ludzi.

      Ach! Przyjacielu Jeleński!

      Wydobyć się na koniec z tego przedmieścia, przedpokoju, kredensu, stać się nie autorkiem – polskim, czyli podrzędnym, nieprawdaż? – ale zjawiskiem mającym własny sens i rację! Przebić się przez morderczą drugorzędność mego środowiska i wreszcie zaistnieć! Sytuacja moja jest dramatyczna i, rzekłbym, rozpaczliwa – ja już od dłuższego czasu sugeruję delikatnie tym umysłom, umeblowanym „rozgłośnymi nazwiskami” że jednak i bez światowej sławy można coś znaczyć jeśli się jest naprawdę i bezwzględnie sobą; ale oni chcą abym ja naprzód stał się rozgłośny; dopiero wówczas wciągną mnie do swego inwentarza i będą się nade mną głowić. W opinii tych wszystkich polskich roztargnionych koneserów gubi mnie to właśnie, że istnieje pewna zbieżność pomiędzy mną a myśleniem Sartrów czy też Pirandellów. Sądzi się przeto, że ja chcę powiedzieć to samo, co oni, wywalając otwarte drzwi; i że, jeśli jednak mówię coś innego, to dlatego tylko, że jestem bardziej nieudolny i mniej poważny, a także bardziej mętny; im wydaje się, na przykład, że moje odczucie formy wraz z jego konsekwencjami praktycznymi to „nic nowego” i mniemają, że moja krytyka sztuki to nieprzemyślany grymas, złośliwość i kaprys – z zarozumiałością snobów (gdyż snob jest zarozumiały nie w poczuciu własnej wartości, lecz dlatego, że zna kogoś kto wartość posiada) nie zadadzą sobie trudu sprawdzenia, jaka jest wewnętrzna logika tych moich reakcji, a ich dusza lokajska będzie zachwycona gdy zdoła ująć moją duszę jako służebnicę i korną a niezręczną naśladowczynię tamtych pańskich duchów.

      Mogę bronić się przed tym tylko definiując siebie – wciąż, bez przerwy siebie określając. Tak długo będę musiał siebie określać aż w końcu najpowolniejszy ze znawców dostrzeże moją obecność. Metoda moja polega na tym: ukazać moją walkę z ludźmi o własną osobowość i wykorzystać wszystkie te osobiste zadrażnienia, jakie powstają między mną a nimi, dla coraz wyraźniejszego ustalenia własnego ja.

      Określić siebie wobec sartryzmów i całej, zaostrzonej, rozpalonej do białości, myśli współczesnej?

      Ależ nic łatwiejszcgo! Ja jestem myślą niezaostrzoną, istotą średnich temperatur, duchem w stanie pewnego rozluźnienia… Tym, który rozładowuje. Jestem jak aspiryna, która, jeśli wierzyć reklamie, usuwa nadmierny skurcz.

      Czytając mój dziennik, jakiego doznajecie wrażenia? Czyż nie takiego, że wieśniak z Sandomierskiego wszedł do fabryki roztrzęsionej, wibrującej i spaceruje po niej jakby chodził po własnym ogrodzie? Oto piec rozżarzony, w którym fabrykują się egzystencjalizmy, tu Sartre z rozpalonego ołowiu przyrządza swoją wolność-odpowiedzialność. Tam warsztat poezji, gdzie tysiąc ociekających siódmym potem robotników w pędzie zawrotnych taśm, trybów, operuje coraz ostrzejszym nożem superelektromagnetycznym w coraz twardszym materiale, tam zasię kotły bezdenne, w których warzą się ideologie, światopoglądy i wiary. Oto czeluść katolicyzmu. Tam dalej huta marksizmu, tu młot psychoanalizy, oto studnie artezyjskie Hegla i obrabiarki fenomenologiczne, tam dalej stosy galwaniczne i hydrauliczne surrealizmu, lub też pragmatyzmu. I fabryka pędząc i pędząc w łoskocie i wirze produkuje i produkuje coraz to doskonalsze instrumenty, te zaś instrumenty służą do ulepszenia i przyśpieszenia produkcji, więc coraz to wszystko staje się potężniejsze, gwałtowniejsze, bardziej precyzyjne. Ale ja przechadzam się pośród tych maszyn i wytworów z miną zamyśloną i zresztą bez większego zainteresowania, zupełnie jak gdybym chodził po sadzie tam u siebie, na wsi. I co pewien czas, próbując tego lub owego wyrobu (jak gruszkę lub śliwkę) mówię: – Hm… hm… to jakieś dla mnie za twarde. Albo: – To, na moją miarę, zbyt obfite. Albo: – Do diabła z tym, to niewygodne, za sztywne. Lub też: – Ha, nie byłoby to złe, gdyby nie było takie rozpalone!

      Więc robotnicy obrzucają mnie spode łba niechętnym wzrokiem. Oto, wśród producentów, СКАЧАТЬ