Название: Wyspa Camino
Автор: Джон Гришэм
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Крутой детектив
isbn: 978-83-8125-642-1
isbn:
Rozdział 2
KSIĘGARZ
Kiedy Bruce Cable miał dwadzieścia trzy lata i był studentem trzeciego roku na uniwersytecie w Auburn, nagle zmarł jego ojciec. Zarówno ojciec, jak i wykładowcy narzekali, że Bruce nie robi postępów w nauce i sprawy zaszły tak daleko, że ojciec kilkukrotnie zagroził wydziedziczeniem syna. Ich przodkowie dorobili się fortuny na piasku i żwirze, którą – idąc za złą poradą prawną – zainwestowali w szereg nieprzemyślanych i skomplikowanych trustów, skutkiem czego następne pokolenia niezasługujących na to krewnych mogły czerpać z coraz bardziej topniejących zysków. Rodzina Bruce’a od lat żyła za fasadą dobrobytu, podczas gdy tak naprawdę ich majątek z każdym rokiem malał. Groźba zmiany testamentu i pozbawienia udziałów należała do ulubionych forteli wymierzonych w młodych członków rodziny, choć nigdy nie skutkowała.
Starszy pan Cable zmarł, zanim zdążył dotrzeć do kancelarii adwokackiej, dlatego Bruce obudził się pewnego dnia z perspektywą szybkiego odziedziczenia trzystu tysięcy dolarów, co było sporym przypływem gotówki, pięknym i zupełnie nieoczekiwanym, jednak niewystarczającym do tego, żeby nie myśleć o emeryturze. Zastanawiał się, czyby tych pieniędzy nie zainwestować, co przy ostrożnych posunięciach dałoby mu pięć, dziesięć procent rocznego zysku, ale to nie wystarczyłoby jednak na sfinansowanie stylu życia, jakiego nagle zapragnął. Inwestowanie bardziej agresywne łączyło się z dużym ryzykiem, a on nie chciał nagle zbiednieć. Pieniądze miały na niego dziwny wpływ. Ale chyba najdziwniejsze było to, że po pięciu latach rzucił studia i nie oglądając się za siebie, wyjechał z Auburn.
Pewna dziewczyna zwabiła go na Camino, długą na szesnaście kilometrów wyspę leżącą na rafie koralowej na północ od Jacksonville. W ładnym apartamencie, za który płaciła, spędził miesiąc, śpiąc, pijąc piwo, spacerując po zalewanej falami plaży, gapiąc się godzinami na Atlantyk i czytając Wojnę i pokój; studiował literaturę angielską i zawsze dręczyło go, że nie przeczytał tylu wspaniałych książek.
Spacerując po plaży, głowił się, co zrobić, żeby ustrzec pieniądze i kiedyś być może je pomnożyć. Mądrym posunięciem było to, że wiadomość o szczęściu, jakie na niego spadło, zachował tylko dla siebie – o ukrywanej od dziesięcioleci fortunie Cable’ów mało kto słyszał – dlatego nie napastowali go znajomi z dobrymi radami czy prośbami o pożyczkę. Dziewczyna na pewno niczego się nie domyślała, zresztą już po tygodniu wiedział, że wkrótce przejdzie do historii. Bez szczególnej kolejności czy porządku zastanawiał się, czy nie zainwestować w jakąś franczyzę, na przykład restaurację z kanapkami z kurczakiem, we florydzkie ugory, apartament w pobliskim wysokościowcu, kilka start-upów internetowych w Dolinie Krzemowej, centrum handlowe w Nashville i tak dalej. Nałogowo czytał czasopisma finansowe, a im więcej czytał, tym częściej dochodził do wniosku, że nie miałby cierpliwości do inwestowania. Dla niego był to tylko beznadziejny labirynt strategii i liczb. Nie bez powodu wybrał anglistykę zamiast ekonomii.
Co drugi dzień chodzili na spacer do urokliwego miasteczka Santa Rosa, na lunch albo na drinka w którymś z barów przy ulicy Głównej. Była tam całkiem porządna księgarnia z małą kawiarenką i z czasem zaczęli w niej regularnie przesiadywać przy popołudniowej kawie i „New York Timesie”. Właścicielem, który sam stał za barem, był starszy mężczyzna imieniem Tim, gaduła nad gadułami. Kiedyś wypsnęło mu się, że chciałby sprzedać księgarnię i przenieść się na Key West. Następnego dnia Bruce’owi udało się zgubić dziewczynę i pójść na kawę samemu. Usiadł przy barze i zaczął wypytywać Tima o szczegóły.
Okazało się, że sprzedawanie książek to ciężki kawałek chleba. Duże księgarnie sieciowe mocno zbijały ceny bestsellerów, niektóre nawet o pięćdziesiąt procent, w dodatku teraz, w epoce internetu i Amazona, klienci woleli robić zakupy z domu. W ciągu ostatnich pięciu lat splajtowało ponad siedemset niezależnych księgarni i tylko nieliczne wychodziły na swoje. Im dłużej Tim mówił, tym bardziej posępniał.
– Sprzedaż detaliczna to brutalna walka o przetrwanie – powtórzył co najmniej trzy razy. – Bez względu na to, co zrobisz dzisiaj, jutro musisz zaczynać od nowa.
Bruce podziwiał go za szczerość, lecz wątpił w jego spryt. No, jeśli w ten sposób Tim próbował skusić kupca, to dużo szczęścia życzę…
W każdym razie wyciągał z księgarni całkiem przyzwoite pieniądze. Na wyspie mieszkała mocno zakorzeniona społeczność literacka, w tym kilku aktywnych zawodowo pisarzy. Odbywał się tu festiwal książki, było kilka dobrych bibliotek, a emeryci wciąż lubili czytać i wydawali na swoją pasję sporo pieniędzy. Wyspa miała około czterdziestu tysięcy stałych mieszkańców i co roku odwiedzało ją milion turystów, więc ruch był duży. „Za ile by ją pan sprzedał?” – spytał w końcu Bruce. Tim odparł, że za sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów gotówką, żadnych rat, no i kupiec musi wynająć cały budynek, w którym mieściła się księgarnia. Bruce spytał nieśmiało, czy mógłby zobaczyć księgi rachunkowe, tylko podstawowe zestawienie zysków i strat. Lecz Timowi nie podobał się ten pomysł. Nie znał go i myślał, że Bruce jest tylko kolejnym dwudziestokilkulatkiem włóczącym się po plaży i szastającym pieniędzmi tatusia. W końcu rzucił:
– Dobra. Pan pokaże mi swój bilans, a ja pokażę panu mój.
– W porządku – zgodził się Bruce.
Wyszedł, obiecując wrócić, lecz właśnie wtedy pochłonęła go myśl o podróży po kraju. Trzy dni później pożegnał się z dziewczyną i pojechał do Jacksonville kupić samochód. Marzył o nowiutkim, błyszczącym porsche 911 carrera, a to, że mógłby po prostu wypisać czek, sprawiało, że pokusa była aż bolesna. Oparł się jej jednak i po długich, ciężkich targach zamienił swojego zajeżdżonego jeepa cherokee na fabrycznie nowego. Potrzebował dużej paki, na wypadek gdyby musiał coś przewieźć. Porsche mogło zaczekać do czasu, aż na nie zarobi.
W nowej bryczce i z pieniędzmi w banku wyjechał z Florydy w poszukiwaniu przygody literackiej, która z każdym przejechanym kilometrem coraz bardziej go nęciła. Nie miał żadnego planu i na razie zmierzał na zachód. Na wybrzeżu Pacyfiku chciał skręcić na północ, potem na wschód, jeszcze potem na południe. Czas nie istniał, nie ograniczały go żadne terminy. Szukał niezależnych księgarni, a kiedy jakąś znalazł, robił parodniową przerwę w podróży, żeby poszperać na półkach, wypić kawę, trochę poczytać czy nawet zjeść w księgarni lunch, jeśli go tam serwowano. Zwykle udawało mu się pogawędzić z właścicielami i delikatnie ich wypytać. Mówił im, że zastanawia się nad kupnem księgarni i szczerze powiedziawszy, potrzebuje rady. Odpowiadali różnie. Większość lubiła swoją pracę, nawet ci, którzy martwili się o przyszłość. Ze względu na rozrost sieciówek i pełen niewiadomych internet interes był bardzo niepewny. Krążyły przerażające opowieści o renomowanych księgarniach wypartych z rynku przez duże dyskonty, które wyrastały nagle po drugiej stronie ulicy. Niektóre, zwłaszcza te w miasteczkach uniwersyteckich zbyt małych dla sieciówek, prosperowały znakomicie. Inne, nawet te w dużych aglomeracjach, świeciły pustką. Ale wciąż powstawały nowe, dzielnie walcząc z powszechnym trendem. Tak więc rady były niespójne i krańcowo różne, zaczynając od klasycznej: „Detal to brutalna СКАЧАТЬ