Shadow Raptors. Tom 1. Kurs na kolizję. Sławomir Nieściur
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Shadow Raptors. Tom 1. Kurs na kolizję - Sławomir Nieściur страница 14

Название: Shadow Raptors. Tom 1. Kurs na kolizję

Автор: Sławomir Nieściur

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Космическая фантастика

Серия:

isbn: 978-83-65661-94-4

isbn:

СКАЧАТЬ pokaźnych rozmiarów oczyszczarka. Maszyna, wyposażona w ukośny pług, ogromne szczotki i taśmociąg, zostawiała za sobą szeroki na kilka metrów pas wyszorowanego do czysta podłoża. W ślad za nią podążało stadko mniejszych automatów, polujących na wszystko, co zsunęło się z taśmy bądź sturlało z ogromnego, wypełnionego już po brzegi zbiornika na odpady.

      Nie namyślając się wiele, pobrnął w tamtą stronę i niedługo później, przy akompaniamencie trzasków, gwizdnięć oraz głośnego stukotu gąsienic, szedł raźno pośród czeredy automatów, których coraz to nowe egzemplarze wyjeżdżały z wnęk serwisowych, kolejno odblokowywanych przez prowadzącą to mechaniczne stado oczyszczarkę. Odgłosy budzącej się do życia maszynerii dobiegały ze wszystkich zakątków hali. Jedynie w jej zachodniej, nieckowatej części, gdzie wciąż jeszcze stała woda, panowała cisza i bezruch.

      Klekoczący, błyskający różnokolorowymi światłami skanerów i czujników korowód zatrzymał się, po czym zrobił nawrotkę przed tarasującą drogę stertą pogiętych rur oraz połamanych wsporników. Przy zwałowisku uwijały się dwa znajomo wyglądające sigiliańskie łaziki, które cięły i przepalały żelastwo na mniejsze elementy. Korpusy maszyn ociekały wilgocią, ochlapywane nieustannie tryskającymi z popękanych rur płynami.

      Bokiem, z przyciśniętymi do tułowia rękoma, by nie dostać się w zasięg kłapiących groźnie nożyc i huczących ogniem palników, Ian wcisnął się w wąski przesmyk między ścianą a rumowiskiem, modląc się przy tym w duchu, by demontowany od spodu stos nie runął nagle, grzebiąc go pod tonami metalu.

      – Brawo, pułkowniku! – usłyszał Duvalla, gdy dysząc ciężko, stanął po drugiej stronie zwałowiska. – Drzwi są dziesięć metrów przed panem, we wnęce za tą żółtą barierką. Trzeba ją będzie przesunąć.

      – Ładna mi barierka… – westchnął Ian na widok ciężkiej, metalowo-betonowej konstrukcji blokującej dostęp do wrót. – To waży ze dwie tony!

      – Chętnie skierowałbym do tego zadania jakiś automat, ale sam pan widzi, jaka jest sytuacja – powiedział inżynier. – Proszę spróbować, powinna dać się ruszyć.

      – Powinna dać się ruszyć… – powtórzył Ian sceptycznie.

      Obszedł barierę, obmacał, po czym zaparł się barkiem o metal i spróbował ją przepchnąć. Bez rezultatu. Masywna podstawa konstrukcji tkwiła w miejscu jak przyśrubowana.

      – Nic z tego – wysapał po kilku próbach.

      – Cholera jasna! – dobiegło z głośnika.

      – Dajcie mi jeszcze chwilę.

      Przykucnął i obmacał krawędzie postumentu. Przez zaparowaną oddechem szybkę hełmu widział jedynie rozmazane kontury bloczków. Postanowił zaczekać, aż system wentylacji osuszy wizjer. Manipulując koniuszkiem języka, przywołał na wyświetlacz drzewko komend, po czym ignorując pojawiające się przed oczyma ikonki ostrzeżeń, podniósł do maksimum parametry temperatury wewnątrz skafandra. Już po chwili z umieszczonych w tylnej części hełmu nawiewów zaczęło buchać ciepłe, niemal gorące powietrze. Gdy mgiełka na szybce wizjera zniknęła, zmniejszył temperaturę i ponownie przyjrzał się podstawie bariery. Dopiero teraz dostrzegł rządek niewielkich, wpuszczonych w płyty podłoża kotew, których pazurki wczepione były w postument.

      – Jest przymocowana hakami – oznajmił.

      – Ekhm… – odchrząknął z zakłopotaniem Duvall. – No tak, zabezpieczenie. Przepraszam, pułkowniku, na śmierć o tym zapomniałem. Będzie pan umiał to rozpiąć?

      – Żaden problem – odrzekł Ian. Jeden po drugim zaczął zwalniać zatrzaski. Szpikulce kolejno odskakiwały od betonu i wciągnięte przez mechanizm sprężynowy znikały w podłodze. Dalej poszło już gładko. Uwolnioną ze stalowych szponów barierę bez większego wysiłku odciągnął jak najdalej od wnęki, a potem uprzątnął walające się przy wrotach, oklejone wysychającym już szlamem blaszane pojemniki. Następnie podszedł do blokującej odrzwia poprzecznej sztaby, umieszczonej na połyskującej od smaru prowadnicy.

      Choć wyglądała na solidną, gładko odjechała na bok. Potężne wrota przy akompaniamencie syku pneumatyki zaczęły się powoli otwierać.

      Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, wyszedł z wnęki i energicznie pomachał rękami.

      – Doskonale, pułkowniku – zachrobotało w komunikatorze. – Proszę teraz odsunąć się jak najdalej od wejścia. Nie wszystkim automatom zdążył się zaktualizować harmonogram i mogą być cokolwiek zdezorientowane. Dam panu znać, gdy już wyjedzie ostatni i droga będzie wolna.

      7

      Stocznia naprawcza

      Układ planetarny Epsilon Eridani

      – No to jak? Gotowi na przygodę? – spytał Lupos.

      Wsparty o reling, przyglądał się z zainteresowaniem wysiłkom czwórki stoczniowców, mocujących się z potężną dźwignią blokady zaczepów, trzymających w stalowych szczękach zarekwirowany kuter patrolowy.

      Smukły, kształtem przypominający ogromną kroplę rtęci kadłub okrętu połyskiwał srebrem kilkanaście metrów niżej, kontrastując elegancją z poobijanymi, a w wielu miejscach także zdeformowanymi kratownicami doku remontowego, na wpół wysuniętymi pordzewiałymi kołnierzami śluz awaryjnych i łuszczącymi się prętami długich, teleskopowych cum. Jeszcze niżej rozlewało się plamą głębokiej czerni masywne cielsko „Rubieży”. Krążownik, spięty ze stacją skomplikowanym systemem mocowań, wyglądał jak zawieszony w przestrzeni ogromny rekin młot.

      – Tak jest, panie komandorze – odpowiedział porucznik Moss. W stalowoszarym wspomaganym kombinezonie bojowym, z zawieszonym na jednym ramieniu potężnym karabinem szturmowym i staroświeckim brezentowym workiem marynarskim na drugim, wyglądał zawadiacko i jednocześnie groźnie.

      – Gotowa – skinęła głową Sniegowa. U jej stóp spoczywał pokaźnych rozmiarów pojemnik podróżny. Pod pachą trzymała zwiniętą w zgrabny rulon konsolę terminala podręcznego. Podobnie jak Moss, miała na sobie kombinezon bojowy, tyle że w jego niewspomaganej wersji, bez pancernych osłon. Na biodrze dziewczyny kołysała się kabura, z której wystawała rękojeść beretty, broni równie archaicznej co plecak Mossa.

      – Skąd wytrzasnęliście te artefakty? – zdziwił się Lupos, łypiąc łakomie na pistolet, a potem przenosząc wzrok na tobołek porucznika. Jak większość mieszkańców układu Epsilon miał dziwną słabość do wytworów przemysłu ziemskiego, zwłaszcza tych zabytkowych. – Muzeum okradliście czy jak?

      – Ależ skądże! – roześmiał się Moss. – Pamięta pan nasz postój na orbicie AEgira? Akurat demontowali jeden z tych starych okrętów kolonizacyjnych… – Zmarszczył brwi, próbując sobie przypomnieć nazwę jednostki. – Bodajże „Lincolna” – powiedział po ­chwili. – Ponoć oberwał jakimś śmieciem, stracił silniki manewrowe, reaktor i w ogóle całą maszynownię. Wyklepać się tego już nie dało, a że wrak wypadł z orbity geostacjonarnej, postanowili go rozmontować, żeby opadając na glob, nie wyrządził większych szkód. No i w związku z rozbiórką zorganizowali aukcję demobilu. Zresztą nie tylko demobilu. Ian… to znaczy pułkownik СКАЧАТЬ