Czerń i purpura. Wojciech Dutka
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Czerń i purpura - Wojciech Dutka страница 22

Название: Czerń i purpura

Автор: Wojciech Dutka

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Книги о войне

Серия:

isbn: 978-83-8125-641-4

isbn:

СКАЧАТЬ panu, Herr Doktor – odpowiedział chłopak.

      Wtedy lekarz wstał, podszedł do niego i uścisnął mu rękę. Był bardzo bezpośredni. Zaimponowało to chłopakowi. Pomyślał, że ten lekarz jest nie tylko świetnym naukowcem, lecz także sympatycznym człowiekiem.

      – Nazywam się Mengele – przedstawił się. – Unterscharführer Josef Mengele. Zostałem niedawno przyjęty do SS, więc wiem, co czujesz. Może kiedyś się spotkamy w służbie dla Niemiec.

      – Może – odpowiedział Franz.

      Pożegnał się i podziękował. Wychodząc, czuł, że kręci mu się w głowie od tej całej nauki. Stwierdził, że lekcję anatomii doktora Mengele zapamięta na długo.

*

      Oczekujący na niego Bastian od razu pochwalił się, że jest typem bliskim ideałowi, kategoria 1B. Franz przyznał, że i w tym przyjaciel okazał się lepszy.

      – Powiedz, długo oglądał ci jaja? – zapytał Bastian, parskając śmiechem.

      Franzowi nie było jednak do śmiechu. Traktował wstąpienie do SS śmiertelnie poważnie. Przyznał, że odczuwa podświadome podniecenie na widok munduru z dwiema runami. Liczył, że dzięki temu mundurowi pomści śmierć Friedricha i zmyje z rodziny hańbę Lorenza. Starszy brat z każdym miesiącem stawał się coraz większym ciężarem. Nie pracował i nie potrafił się pogodzić ze swoim kalectwem.

      Przez następne sześć miesięcy chłopcy stacjonowali w Wiedniu, ucząc się na kursach organizowanych przez tamtejsze SS. W grudniu tysiąc dziewięćset czterdziestego roku trafili do pierwszej poważnej placówki, zamku Sonnenstein w Saksonii. Do rodziców Franz przyjechał tylko na kilka dni, żeby się spakować. Jedynie babcia była dumna ze swojego wnuczka. Rodzice milczeli, ale chłopak uznał to za zgodę na wszystko, czego się podjął i na wszystko, co miał przynieść mu los.

      Rozdział 11

      NAJWIĘKSZY WRÓG

      Milena zauważyła, że jeden ze stałych bywalców klubu Luny, pan Hovanec, bardzo się nią interesuje. To dzięki niemu kupiła drewno na opał, była mu wdzięczna, ale czuła, że nie powinna z nim zacieśniać stosunków. Luna stwierdziła, że ten człowiek ma ochotę na jednorazową przygodę. Gdyby Milena mu uległa, potraktowałby ją jak smakosz cytrynę: wycisnąłby sok do ostatniej kropli, a niepotrzebną skórkę wyrzucił.

      Gdy dziewczyna bezpośrednio, ale bardzo grzecznie odmówiła spędzenia wieczoru w jego towarzystwie, uznała, że będzie miała spokój. Okazało się, że to błędne założenie. Hovanec należał do mężczyzn, którzy nigdy nie odpuszczali. Wiecznie nienasycony, nie rezygnował łatwo z miłosnych podbojów. Był pewny, że w końcu dopnie swego, nawet gdyby musiał wyłożyć okrągłą sumkę. Dziewczyna nie miała ochoty odwdzięczać mu się za pomoc w zakupie opału. Lekceważyła go i to doprowadzało go do szału.

      Hovanec wchodził właśnie w pięćdziesiąty piąty rok życia, a odmowa Mileny tylko go nakręcała. Od tej pory bywał na każdym przedstawieniu, gdy tylko przebywał w Bratysławie. Zawsze wysyłał dziewczynie kwiaty, a także liściki z zapewnieniami o gorącym uczuciu. W końcu zapragnął podarować wybrance piosenkę. Sam nie miał słuchu, ale za to miał pieniądze. Opłacił więc muzyka, który ją skomponował, i ulicznego barda, który ją wyśpiewał pod oknem garderoby Mileny.

      Wysłuchawszy piosenki, Milena zachowała zimną krew i zapytała adoratora, czy ta piosenka podoba się jego żonie. Hovanec był bowiem żonaty i miał troje dzieci. Nie przeszkadzało mu to w rozlicznych przygodach miłosnych, podczas gdy pani Hovanec z dziećmi siedziała w domu. Hovanec nie mógł puścić zniewagi płazem, zawsze dostawał każdą kobietę, której pragnął. Porażki rozdrażniały go, więc się przyczaił i czekał na okazję.

      Któregoś wieczoru zakradł się do garderoby. Ukrył się za parawanem. Gdy Milena przyszła odświeżyć się po występie, natychmiast zaatakował. Pchnął dziewczynę na środek pokoju i próbował zgwałcić na kanapie. Milena krzyczała przeraźliwie, co zaalarmowało wszystkich w klubie. Nadbiegły koleżanki, a także woźny i napastnik został wyrzucony z klubu.

      – A to świnia – powiedziała Luna. – Powinnam była to przewidzieć. Musisz być na to przygotowana. Mężczyźni po prostu tacy są.

      Milena przyjęła to ze spokojem, choć jednocześnie miała ochotę płakać ze wściekłości. Po raz pierwszy w życiu doświadczyła czegoś takiego i miała nadzieję, że już nigdy nie będzie musiała przez to przechodzić.

      Saksonia, 1940

      Franz popatrzył na mury zamczyska. Obrastały je mech i dzikie wino. Miał wrażenie, że winorośl, uosabiająca siłę nieokiełznanego życia, próbuje się wedrzeć do wnętrza, rozgryźć mury i przeniknąć do korytarzy, komnat i lochów pamiętających jeszcze Marcina Lutra. Zamek Sonnenstein znajdował się w bezpośrednim władaniu SS. Nikt nie wiedział, co działo się w lochach, poza kilkoma wtajemniczonymi esesmanami i zatrudnionym tam personelem medycznym.

      On i Bastian czuli się dobrze w Saksonii. Byli wartownikami, choć nie tego się spodziewali. Przeszedłszy kilkumiesięczne szkolenie, spodziewali się przydziału do jakichś ważnych dla Niemiec akcji. Jednak pod koniec tysiąc dziewięćset czterdziestego roku Niemcy nie prowadzili żadnej kampanii wojennej. Ich władza rozciągała się od powalonej w maju tego roku Francji po ziemie polskie okupowane już od września roku trzydziestego dziewiątego.

      Szkolenie w ośrodkach SS oznaczało mordercze treningi, mające znieczulić na fizyczny ból i zmęczenie. Jego głównym celem było stworzenie nowego człowieka w pełnym znaczeniu tego słowa. Młodym Niemcom wmawiano, że ich walka jest dużo trudniejsza niż ta na froncie. Toczyła się z ukrywającym się wszędzie wrogiem i z tego powodu wymagała bezwzględnego posłuszeństwa oraz wierności graniczącej z fanatycznym uwielbieniem. Nie ten najlepiej służy, kto rozumie, mawiano. Nie należało stawiać żadnych pytań. Należało tylko wykonać rozkaz.

      Franz i Bastian słyszeli także od innych esesmanów interesujące wywody etyczne. Według nich sumienie, podstawowa część duszy zdolna rozpoznawać dobro i zło, odtąd miało służyć spersonalizowanemu moralnemu osądowi narodu niemieckiego. Ale jak naród, osiemdziesięciomilionowy twór, miał mieć jeden osąd etyczny, tego nikt nie tłumaczył. Ten kolektywny mechanizm etyczny, jakiemu odtąd miała podlegać dusza Franza, był w gruncie rzeczy bardzo wygodny, bo zdejmował z jednostki osobistą odpowiedzialność za popełniane czyny i przenosił ją na bliżej nieokreślone pojęcie narodu. Franz uznał, że nie potrzebuje żadnych innych wyjaśnień. Nie dostrzegał i nie pojmował mechanizmu dialektycznego myślenia, które miało pozbawić go władzy nad własną duszą. Robił więc to, co mu kazano, ale nie dlatego, że odczuwał, że ktoś mu coś nakazuje, lecz dlatego, że sam tego chciał.

      Skoro adepci SS uważali, że sumienie było niepotrzebne, to niepotrzebne było też współczucie. To kolejny żydowski wymysł i tego uczono ich już w Hitlerjugend. Model świata, którego częścią stał się Franz, wprowadził ślepe podporządkowanie zasadzie honoru. Honor miał być dodatkowym bezpiecznikiem dla wyrzutów sumienia. Miał sankcjonować bezwzględność w nigdy dotąd niespotykanej skali. Na szkoleniach, będących w istocie praniem mózgu, starsi esesmani uczyli młodszych i pracowali nad ostatecznym zohydzeniem znienawidzonych СКАЧАТЬ