Operacja pętla. Vladimir Wolff
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Operacja pętla - Vladimir Wolff страница 15

Название: Operacja pętla

Автор: Vladimir Wolff

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Крутой детектив

Серия:

isbn: 978-83-62730-31-5

isbn:

СКАЧАТЬ na pokładzie. Później szedł Peszke. Oni na końcu.

      – Trema? – usłyszał głos podchorążego.

      – A jak wyglądam?

      – Zajrzyj w lusterko.

      Szymański robił to co on przed chwilą: regulował zapięcie.

      – I jak?

      – Pięknie – przestał zwracać uwagę na kolegę. Urbanowicz kołował. Peszke ustawiał się za nim. Pora zaczynać.

      Odpalono silniki, powietrze wokół wypełniło się błękitnymi spalinami. Mechanicy odciągnęli bloczki spod kół. Marek zwolnił hamulec, pozwalając maszynie potoczyć się po betonowym pasie.

      Na bocznych stojankach trwały gorączkowe prace przy P.46 i P.38 mających wejść do akcji w drugiej kolejności. Na dobrą sprawę w całej bazie wrzało jak w ulu. Ryzyko nalotu teraz rosło.

      Wszystko to Marek pozostawił gdzieś za sobą, na ziemi. DH.98 oderwał koła od podłoża. Wzlecieli ponad żółte wydmy i błękitnawe wody Zatoki Puckiej. W dole została Mierzeja Helska z zielonym pasem lasu wbijającym się głęboko w morze.

      Urbanowicz prowadził ich pewnie na północ. Jako drugi leciał Peszke, na końcu Bagiński mający obu majorów niejako na oku. Gdzieś w głębi ducha strasznie był ciekaw, jak zachowają się w ogniu walki. Jeden z nich to urodzony pilot myśliwca, drugi bombowca. Obu przyszło latać na wielozadaniowych maszynach. O ile Peszke szybko przywykł do takiego podejścia do latania, o tyle Urbanowicz i Bagiński musieli się dopiero przestawić. Czasami po prostu nie ma innego wyjścia.

      Lecieli prawie dokładnie tak jak poprzednim razem. Pewne modyfikacje zostały wprowadzone dopiero na samej końcówce: zamiast nad ujście Newy poprowadzeni zostali bardziej na zachód, na wysokość Narwy. Nad polskim wybrzeżem świeciło słońce, tutaj przeważały ciężkie deszczowe chmury. Widoczność znacznie spadła. Jeżeli szybko nie namierzą floty, zaczną krążyć to tu, to tam, marnując czas i paliwo.

      Na dole dojrzał parę niewyraźnych szarych kształtów. Dlaczego Urbanowicz nie idzie w tamtą stronę? Chciał dać znać przez radio, gdy spod pełnych wilgoci cirrusów spadły na nich myśliwce.

      – Bandyci na czternastej – usłyszał w słuchawkach.

      Urbanowicz zareagował pierwszy, szarżując wprost na spadającą na nich eskadrę.

      Peszke jak duch poszedł w jego ślady.

      – Moskit trzy.

      To było do niego.

      – Zgłaszam się.

      – Namierz te cholerne okręty. To rozkaz…

      Polskie samoloty rwały naprzeciw co najmniej sześciu sowieckim I-16. Niech i on się w końcu na coś przyda. Wykręcił ćwierćbeczkę i poszedł w dół, w stronę, gdzie jak przewidywał, powinny znajdować się jednostki konwoju. To, co dostrzegł na samym przedzie, pancernikiem bądź krążownikiem na pewno nie było. Nawet do niszczyciela stateczkowi sporo brakowało. Miało jednak działa. Z obu kominów szedł gęsty czarny dym, znak, że jednostka pruje pełną parą. Mimo wszystko drobnica. Na taką nie chciał marnować ładunku. Zostawił dozorowiec i pomknął dalej.

      Już teraz widział dokładnie – okręty płynęły w trzech rzędach. Lżejsze jednostki po obu stronach otaczały cięższe oraz transportowce z desantem pomiędzy nimi. Nawet nie miał się nad czym zastanawiać. Szarpnął sterami w prawo.

      Niedobrze. Trafił prosto na zmasowany ogień przeciwlotniczy. Pełen gaz. Śmignęli slalomem między idącymi torowo jednostkami skrajnej południowej grupy. Musi się zdecydować, i to szybko. Jeden statek od drugiego dzieliła co najmniej pięciusetmetrowa luka, zatem miejsca do manewrowania było dość, nie o to chodziło. Długo nie da rady tak balansować. W końcu wybrał cel, który wyglądał jak niszczyciel. Może stary, ale zawsze. Trzy kominy sterczały pomiędzy masztami, z przodu niewielka nadbudówka.

      – Na mój znak.

      Szymański zamarł w fotelu.

      Zamiast ciągnąć jak do tej pory, wydłużył manewr i poleciał wprost na niszczyciel noszący dumne miano Karola Marksa.

      – Teraz!

      Cztery stukilogramowe bomby poleciały w dół. Tylko jedna z nich musnęła rufowy maszt. Pozostałe detonowały tuż przy burtach. Szybkie spojrzenie do tyłu. Zamiast spodziewanych pióropuszy dymu czy fal pochłaniających pokład dojrzał jednostkę spokojnie płynącą dalej bez widocznych uszkodzeń. Szlag. Wyrwał Mosquito ku górze.

      Nagle jakby olbrzymia pięść spadła na lewe skrzydło. Wszystkim zakołysało.

      – Uwaga!

      Zbyt skupieni na niszczycielu, nie dostrzegli nadchodzących z tyłu Jaków. Myśliwce pędziły w ich stronę, starając się znaleźć dogodną pozycję do strzału. Już raz oberwali z działka, o czym świadczyły dziury tuż za silnikiem.

      Zamiast pikować do góry, zeszli tuż nad wodę i dalej lecieli do nieodległego brzegu. Myśliwce nie odpuszczały.

      – Spadają obroty – zakomunikował Szymański.

      Marek rzucił szybkie spojrzenie na tablicę. Moc lewego silnika gwałtownie malała. Widać oprócz ziejącego otworu pokiereszowało ich znacznie mocniej.

      Kamienista plaża śmignęła pod nimi w ułamku sekundy. Dalej nic, tylko niekończący się zielony kobierzec lasu. Pędzili teraz nie wyżej niż na dwudziestu pięciu metrach z trzema przeciwnikami na karku. Czerwone gwiazdy na kadłubie i skrzydłach stanowiły jedyny kontrastowy i pozornie nieruchomy element na rozmazanym, zielonkawym tle.

      To już chyba koniec. Nie będzie im dane więcej wzlecieć w powietrze. Skończą tu, z dala od domu. Jednocześnie jakaś część jego samego nie chciała skapitulować. Maksymalnie skupiony, próbował kluczyć tak, by nie pozwolić prześladowcom wpakować mu kolejnej serii w ogon lub, co gorsza, w kabinę. Jednocześnie szanse na przeżycie malały z każdą upływającą sekundą. Pod nimi teren płaski jak stół bilardowy w kasynie. Dalej na południe, jak wskazywała mapa, były jakieś górki, lecz w tym przypadku kompletnie nie miało to znaczenia.

      Ponowny wstrząs. Mimowolnie przyciągnął drążek sterowy do siebie. Prędkość spadała powoli, acz systematycznie.

      – Skaczemy – to jedyne rozwiązanie, jakie przyszło mu do głowy. – Słyszysz?

      – Słyszę! – ryk Szymańskiego doszedł gdzieś ze środka gardła.

      – W górę.

      Samolot ostatkiem sił poszedł świecą. Należałoby raczej powiedzieć „jak ociężała krowa”, bo z kąśliwym owadem, od którego wziął nazwę, niewiele miał teraz wspólnego. Manewr zaskoczył pilotów Jaków, jednak nie na tyle, by stracili trop.

      Kabina samolotu otwierała СКАЧАТЬ