Old Surehand t.1. Karol May
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Old Surehand t.1 - Karol May страница 15

Название: Old Surehand t.1

Автор: Karol May

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Приключения: прочее

Серия:

isbn: 978-83-7623-958-3

isbn:

СКАЧАТЬ po powrocie zawołacie cztery razy. Drugi i trzeci okrzyk powinny następować po sobie w krótszych odstępach aniżeli pozostałe. Rozumiecie?

      – Yes. Dla odróżnienia od głosów prawdziwych ropuch.

      – Słusznie. Ja zrobię tak samo, jeśli tu będę przed wami. Gdyby was odkryto, przedrzecie się, nie zważając na mnie, przez zarośla i wrócicie do naszego obozu. Ja przyjdę później.

      – A jeśli was zobaczą?

      – To także umknę, a wy ruszycie za mną możliwie najszybciej. Czy chcecie może jeszcze o coś zapytać?

      – Nie. Otrzymałem zadanie i spełnię je. To jasne.

      – No to powodzenia! A teraz naprzód!

      – Tak, naprzód, sir! Będziecie ze mnie zadowoleni. Już mnie nie ma.

      Rzeczywiście, szybko poczołgał się na lewo i znikł w krzakach.

      Zadanie moje było daleko trudniejsze. Ognisko, do którego chciałem się dostać, płonęło w pobliżu wody; między mną a nim nie było nic, co mogłoby mi posłużyć za osłonę. Jak tam dojść i leżeć niepostrzeżenie przez jakiś czas? A musiałem się dostać do tego ogniska, gdyż jeden z siedzących przy nim Indian miał w czuprynie pióro białego orła, więc, choć nie widziałem jego twarzy, byłem pewien, że jest to wódz, Groźny Piorun.

      Wiodła tam tylko jedna droga, mianowicie przez wodę. Chyba jeszcze nigdy nie ryzykowałem tak bardzo przy podchodzeniu. Brzegi zarośnięte były sitowiem i postanowiłem to wykorzystać. Trzeba się było rozebrać, musiałem więc, z powodu jasnej barwy mego ciała, wyszukać jakieś osłonięte miejsce. Po prawej ręce, w pobliżu najdalszego ogniska, krzaki dochodziły aż do wody. Popełzłem tam, rozebrałem się, wziąłem ze sobą nóż i kilka krzemieni, które nosiłem zawsze w kieszeniach, a ubranie schowałem w krzakach. Następnie wyciąłem odpowiednią ilość sitowia, związałem je w snopek wyglądający jak naturalna kępka i włożyłem go sobie na głowę tak, że opierał mi się na barkach. Zrobiwszy w snopku dziurę, przez którą mogłem patrzeć, wszedłem do wody i ruszyłem.

      Czy to idąc, czy płynąc, musiałem uważać, aby snopek na głowie był ciągle na tej samej wysokości, co nadbrzeżne sitowie. Posuwając się niezmiernie wolno wzdłuż brzegu ku ognisku, miałem nadzieję, że uda mi się szczęśliwie dotrzeć do celu i wrócić. W razie gdyby odkryto mój podstęp – co nie było wykluczone – postanowiłem przepłynąć jezioro w poprzek, a potem ostrożnie powrócić, aby zabrać ubranie.

      Z początku woda była płytka, więc musiałem się położyć i czołgać po mulistym dnie, uważając przy tym, żeby się nie skaleczyć o ostre trzciny Po chwili woda stała się nieco głębsza i mogłem już iść. Wreszcie straciłem grunt pod nogami, zacząłem płynąć. Odległość, jaką miałem w sumie do przebycia, nie przekraczała sześćdziesięciu metrów, ale minęło pół godziny, zanim przebyłem połowę drogi.

      W ten sposób mogły upłynąć całe godziny do spotkania z Old Wabble’em.

      Przyszedł mi z pomocą szczęśliwy przypadek. Najpierw usłyszałem głośne wołania, a kiedy rozejrzałem się, chcąc poznać ich przyczynę, zobaczyłem dwu Indian, którzy wyszli z zarośli. Byli to właśnie dwaj Komancze wysłani za zbiegłym Old Wabble’em, których powaliłem wczoraj wieczorem. Oczywiście, wszyscy chcieli wiedzieć, jaki był wynik pościgu. Dwaj Komancze zwrócili na siebie powszechną uwagę i nawet wódz, chociaż nie pobiegł na ich spotkanie jak inni wojownicy, powstał i zwrócił się ku nim. Nikt nie patrzył teraz na wodę. Skorzystałem z tego i szybko, w przeciągu minuty podpłynąłem do brzegu, po czym zanurzyłem się w płytkiej, mulistej wodzie. Oparty na łokciach, z twarzą tuż nad powierzchnią, widziałem wszystko, co się dzieje przy ognisku wodza. Pęk sitowia, sterczący mi na barkach, wyglądał, jak gdyby tkwił w wodzie, a ponieważ wszędzie dookoła rosły szuwary, czułem się zupełnie bezpiecznie.

      Zdążyłem w ostatniej chwili, gdyż zaraz po tym, jak zająłem opisaną pozycję, obaj Komancze podeszli do ogniska wodza, który przyjął ich słowami:

      – Nie widzę u pasa żadnego z was skalpu tego, którego mieliście zabić. Czyście oślepli i stracili jego ślad? A może wasze konie połamały sobie nogi i nie mogliście go doścignąć?

      Jeden z wojowników milczał i patrzył z zakłopotaniem w ziemię, ale drugi był śmielszy. Spojrzał wodzowi prosto w twarz i odparł:

      – Zachowaliśmy oczy, a konie nasze są zdrowe.

      – Ale gdzie skalp?

      – Znajduje się jeszcze na głowie naszego wroga.

      – A więc ta blada twarz nie zginęła?

      – Jeszcze żyje.

      – Pozwoliliście mu więc umknąć?

      Oczy wodza zabłysły groźnie, kiedy donośnym głosem rzucił ostatnie pytanie.

      – Umknął nam – odrzekł Indianin, wytrzymując spokojnie wzrok Groźnego Pioruna.

      – A więc jesteście kulawymi psami, których nie można posłać za żabą, bo jest dla nich zbyt szybka! Odeślę was do namiotów starych bab, tam wasze miejsce!

      – Jesteś Wupa-umugi, nasz dowódca na wojnie, i mamy być posłuszni twoim rozkazom. Ale skoro wydajesz rozkazy niewykonalne, nie wolno ci lżyć tych, którzy zadali sobie tyle trudu na próżno. Myśmy nie psy kulawe, lecz waleczni i doświadczeni wojownicy, bo nie byłbyś nas wybrał do ścigania bladej twarzy. Nie pójdziemy do starych bab. Czy człowiek ma usta wyżej niż uszy? Dlaczego sądzisz nas, zanim usłyszałeś, z jakiego powodu nie przynieśliśmy skalpu?

      Były to śmiałe słowa, człowiek ten z pewnością nie był tchórzem. Opowiadano sobie wiele o okrucieństwach Wupa-umugi. Szanowano go jako wojownika, ale go nie lubiano. Indianie doznali od niego wiele krzywd, a ich rozgoryczenie ujawniało się w takich okolicznościach jak obecne. Zachowanie się dzielnego wojownika było odważne, ale nie zuchwałe. Wódz indiański nie jest bynajmniej absolutnym władcą. Szczep obiera go, a on dzierży tę godność, dopóki doświadczeniem i odwagą góruje nad innymi. W każdej chwili jednak rada starszych może go zdjąć z urzędu. Wupa-umugi wiedział o tym, choć więc zarzut wojownika wprawił go we wściekłość i ręka jego sięgnęła machinalnie po nóż tkwiący u pasa, przemógł się i rzekł niezupełnie jeszcze opanowanym tonem:

      – Opowiadaj, a ja będę słuchał. Potem osądzę, czy można was jeszcze zaliczyć do wojowników Komanczów.

      Usiadł, a za nim ci, którzy otaczali go przedtem. Komancz zaczął opowiadać o przebiegu pogoni. Przysłuchiwano mu się w milczeniu, ale gdy opisał, jak zostali ugodzeni w głowę, skrępowani i przywiązani do drzewa, wódz wybuchnął z wściekłością:

      – Skrępowano was i przywiązano do drzewa?! I nie broniliście się wcale?!

      – Czy wódz Racurrohów obroni się przed wrogiem, którego nie widzi?

      – Kto to był? Wymień jego imię.

      – Old Shatterhand.

СКАЧАТЬ