Soulless. T. M. Frazier
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Soulless - T. M. Frazier страница 5

Название: Soulless

Автор: T. M. Frazier

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Эротика, Секс

Серия:

isbn: 978-83-66134-48-5

isbn:

СКАЧАТЬ krześle. – Bardzo go przypominasz. Tuż po porodzie miałam nawet wrażenie, że jesteś nim.

      – Nie jestem taki jak on – warknąłem.

      – Ale trafiłeś do więzienia – oponowała.

      – Znalazłem się tutaj, bo tak wybrałem. Nie próbuj tego przeinaczać w tym swoim naćpanym umyśle. Nie znasz mnie. Nie wiesz, jakich złych rzeczy się dopuściłem. Ale nie wiesz też, nawet sobie nie wyobrażasz, co dobrego zrobiłem.

      – Zrobiłeś to dla dziewczyny – powiedziała. To nie było pytanie. Kącik jej ust uniósł się w uśmiechu.

      – A jeśli tak, to co?

      – To znaczy, że może jednak jesteś człowiekiem – wytknęła. Wyglądała na rozluźnioną, jakby nowe odkrycie ją usatysfakcjonowało. – Bez wątpienia masz to po mnie i mojej rodzinie.

      – Rodzinie? – zapytałem, prychając, gdy usłyszałem swobodny ton, jakim wypowiedziała to słowo, którego nawet nie rozumiała.

      – Ja jestem twoją rodziną – odparła. – Po prostu chciałam…

      – Już mam rodzinę – przerwałem jej. – Ty nie masz prawa nią być.

      – Mówisz o Andrii? – zapytała.

      Nie podobał mi się sposób, w jaki wypowiedziała imię mojej przyrodniej siostry, jakby ją ono obrzydzało. Andria należała do mojej rodziny, chociaż nie widziałem jej od lat. Była wynikiem przelotnego romansu Chopa z kelnerką z Georgii. Andria powinna dziękować wszechświatowi, że nie urodziła się jako chłopiec, bo mam przeczucie, że gdyby jednak urodziła się z fiutem, to nosiłaby teraz kamizelkę tak jak ja.

      – Tak, ale nie o niej mówiłem.

      Znowu wbiła wzrok w swoje kolana.

      – Mój Abel. Mój chłopiec. Myślę, że powinniśmy…

      – McAdams! – zagrzmiał głęboki głos. – Koniec czasu. Wstawaj – nakazał strażnik. Pociągnął za oparcie mojego krzesła, zmuszając mnie do posłuszeństwa.

      – Musisz wiedzieć, że ja już nie należę do gangu Beach Bastards – powiedziałem do ducha mojej matki. – Zdjąłem kamizelkę i rzuciłem ją pod nogi tego skurwiela. Może nie jestem potworem, ale jestem martwym człowiekiem, więc to chyba dobrze, że przyszłaś się ze mną zobaczyć, nawet jeśli nie wiesz, dlaczego to zrobiłaś. – Wstałem, szurając plastikowym krzesłem. Zaskoczyłem ją, bo spojrzała na mnie tymi dużymi piwnymi oczami pełnymi smutku i naiwności, jakby wciąż była nastolatką, która urodziła mnie niemal trzydzieści lat temu. – Przyjrzyj mi się dobrze, póki jeszcze możesz, mamo – powiedziałem, podkreślając ostatnie słowo i rozkładając ręce tak szeroko, jak pozwoliły mi na to kajdanki. – Bo to może być twój ostatni raz.

      Strażnik pociągnął za łańcuch łączący moje kajdany i odciągnął mnie od Sadie.

      Od mojej matki. Nawet myślenie o niej jako matce było niewłaściwie.

      Zrozumiałem wtedy, że ja już mam matkę, mimo że tak się do niej nie zwracam, i tylko ona zasługuje na ten tytuł.

      – Och – krzyknąłem do Sadie ponad ramieniem. – Możesz zniknąć, bo ja już mam mamę. Na imię jej Grace.

      – Grace? – zapytała Sadie, wyglądając na tak zdezorientowaną, jak ja, gdy ją tu zobaczyłem.

      Strażnik wyprowadził mnie z pokoju i zaciągnął do celi. Nie wiem, dlaczego czułem potrzebę, by okazać jej taką nienawiść, ale może to dlatego, że wróciła, a jej pierwszym instynktem była ucieczka. Może dlatego, że niezależnie od wszystkiego, faktem pozostawało, że pozwoliła Chopowi się zniszczyć.

      Jedna rzecz była pewna – niezależnie od tego, co ten skurwysyn mi zrobił, ja się nie dam zniszczyć.

      ROZDZIAL 3

      Bear

      Trzydzieści minut po wizycie Sadie wyszedłem na podwórko. Myślałem o naszej rozmowie dotyczącej rodziny i wtedy coś do mnie dotarło.

      Martwi nie mają rodzin.

      Nagle uderzyła mnie myśl, jak kula prosto w serce (do czego już kilka razy prawie doszło), że nigdy nie będę mieć rodziny z Ti, nigdy nie zobaczę, jak nosi moje dziecko.

      Zakręciło mi się w głowie od tej niechcianej myśli i nie obserwowałem już podwórka w poszukiwaniu potencjalnych zagrożeń, jak powinienem był robić. Jedynym członkiem klubu, którego spotkałem, odkąd mnie tu zamknięto, był Corp, ale biorąc pod uwagę stan, w jakim go zostawiłem, wiedziałem, że przez jakiś czas nie będzie dla mnie zagrożeniem.

      I nie będzie też mógł jeść bez pomocy słomki.

      Ale oni nadchodzili. Wiedziałem o tym doskonale. Niemal czułem to w powietrzu.

      – Wyglądasz, jakbyś potrzebował jednego – odezwał się ktoś za mną.

      Otrząsnąłem się z myśli o Ti i zobaczyłem czarnego gościa mniej więcej o moim wzroście, ale dwa razy większego. Jego kombinezon był rozdarty w okolicy kołnierza i ramion, by zrobić miejsce dla jego napakowanych mięśni.

      – Dzięki – powiedziałem niepewnie, sięgając po papierosa, gdy wyciągnął paczkę w moją stronę. Stwierdziłem, że gdyby ten facet został tu przysłany, by mnie zabić, to już by to zrobił. Pewnie wystarczyłoby, że ścisnąłby mi głowę między swoim przedramieniem a bicepsem.

      Nieznajomy podpalił zapałkę, zwinął dłoń wokół płomienia, bym mógł z niego skorzystać, a potem sam przyłożył zapałkę do swojego papierosa, zgasił ją i wyrzucił na trawę. Położył paczkę na stole, mówiąc:

      – Zachowaj je.

      – Dzięki – powiedziałem. Chociaż byłem całkiem pewny, że nie chciał mnie zabić, miałem dość sceptyczne nastawienie w stosunku do ludzi, którzy chętnie wyświadczali przysługi w więzieniu. Przysługi zawsze mają swoją cenę.

      – Jestem Miller – powiedział nieznajomy. – Nasz wspólny przyjaciel poprosił mnie, bym miał na ciebie oko.

      – Przyjaciel? Cóż, to zawęża krąg, bo ostatnimi czasy nie mam ich zbyt wielu – przyznałem.

      Miller usiadł okrakiem na plastikowej ławce przy stole, która ugięła się pod jego ciężarem.

      – To ważne, by mieć przyjaciół w takim miejscu jak to. Słyszałem plotkę, że grupa motocyklistów została skazana za jakąś bzdurę i niedługo tu będzie. Nasz przyjaciel uznał, że to z twojego powodu. – Jego głos był tak głęboki, że niemal odbijał się echem, gdy mówił. Zaciągnął się długo papierosem. – Nasz wspólny przyjaciel pomógł mi, gdy byłem w więzieniu w Georgii. Jestem mu winny przysługę. Cholera, jestem mu nawet winny dwadzieścia przysług. Stwierdziłem, że powstrzymanie grupy białych Beach Bunnies, czy jak wy się, kurwa, nazywacie, przed pocięciem cię to nic w porównaniu СКАЧАТЬ