Galicja 1914-1915. Ferenc Molnar
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Galicja 1914-1915 - Ferenc Molnar страница 9

Название: Galicja 1914-1915

Автор: Ferenc Molnar

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Биографии и Мемуары

Серия:

isbn: 978-83-608-4096-2

isbn:

СКАЧАТЬ kto jest zakochany, kogo zdradzono, kto cierpi, kto przez łzy się uśmiecha. Mój synu – do każdego, kogo spotkało nieszczęście, ale jeszcze o tym nie wie, kto został zraniony i umrze – nie martw się, mój synu, wyzdrowiejesz – wszyscy cierpiący są błogosławieni, kochani piechurzy, którzy w nocy we mgle przemaszerowali przede mną prosto ze szpitali, wszyscy po leczeniu i szli z powrotem na front – wrócicie, mój synu. Pan Bóg dopomoże, synu, masz tu synu papierosa, szkoda, szkoda, że nie wziąłem ze sto, bo dla was już nie wystarczy, nie mam po prostu więcej, mój synu.

      Młodziutcy porucznicy mówią tak do starych z pospolitego ruszenia, damy w lazaretach do zupaków, mały lekarzyna do huzara, który jest dwa razy większy od niego, oficer do drugiego oficera, każdy z nich do żony przy pożegnaniu. Stary generał do siwiejącego pułkownika. Żołnierz z pospolitego ruszenia do rosyjskiego jeńca, choć tamten nie rozumie – nigdy tak często, tak ciepło nie będę słyszał tego słowa.

      Słowo to i sposób jego wymawiania wymiotło ze mnie wszystko, co kiedyś było rozczarowaniem ludźmi. Gdybym kiedykolwiek wcześniej, choć przez chwilę pomyślał, że na wojnie ludzie tak się będą wzajemnie kochać, jak teraz to widzę, to nigdy nie czułbym goryczy z powodu ludzkiego zła. Nocą od wpół do dwunastej do piętnaście po trzeciej dreptałem koło palącego się na wolnym powietrzu ogniska i patrzyłem, jak następna tysięczna grupa jeńców rosyjskich wychodzi z mgły, która była tak gęsta, że przysłaniała następne ogniska tuż obok – szli parami kaszlący, pochyleni, owinięci po szyje w płaszcze o kolorze ziemi, wyłaniali się z mgły, szło ich coraz więcej, wszyscy głodni i obdarci, jak żebracy – przed- wczoraj jeszcze strzelali do naszych, ale teraz już nasi stoją przy ognisku i rozdają im gulasz, głęboko zanurzając łyżki w kotłach. I słyszę, jak starszy żołnierz z pospolitego ruszenia z wielką chochlą w rękach bez przerwy mówi do nich: „Masz synu! Jedz synu! Za mało, mój synu? Masz jeszcze łyżkę, synu!” Wychodzi oficer i zwraca się do żołnierza: „Idź już, mój synu, zmarzłeś. Ja cię synu, zastąpię”. „Chodź, synu – mówi lekarz do żołnierza – zabandażuję ci głowę”. Szumi mi od tego w głowie, nigdy już tego nie zdołam zapomnieć. I niechaj wybaczą mi ludzie trzeźwo myślący, ale nie ma rady, tak bardzo mnie to pochłonęło. Jestem jak w wielkim młynie. Pod wielkim kamieniem znajduje się i mój grzeszny żywot, choć nie wypada tego drukować, bo czyjeś osobiste udręki są zupełnie nieważne. Ale tak radosnym uczuciem jest doświadczyć tyle humanitaryzmu, tyle miłości o każdej godzinie, każdego dnia, że jednak napiszę o tym do kraju, jak człowiek pisze do rodziny o czymś, z czego tak się cieszy, że nie chce zatrzymać tylko dla siebie.

      Újzsolna, grudzień 1914

      Mała stacja towarowa, wczesny zimowy zmierzch. W błocie, między wagonami i barakami mieszczącymi magazyny powlokło się tysiąc dwustu żołnierzy rosyjskich, a już idzie następnych siedmiuset pięćdziesięciu. Budapeszteński nauczyciel i urzędnik bankowy wydają im jedzenie, adwokat wypytuje, czy mają jakieś skargi, a sklepikarz robi im opatrunki. Gdy zaś próbują się zmieszać z nimi, to żandarm odsuwa cywilów, bo ci chcą kupować pieniądze rosyjskie od jeńców.

      „To nie jarmark” – mówi żandarm. – „Pieniądze będą oficjalnie wymieniane”. Odwraca się do mnie z wyjaśnieniem: „Skubią tych biedaków”.

      Teraz wszędzie, gdzie tylko spojrzę, humanitaryzm i dobroć, jeden z Rosjan ma w ręku zamiast manierki małą puszkę po konserwie – węgierski podporucznik z pospolitego ruszenia daje mu menażkę, jeniec smutno spojrzał na otrzymany gulasz – kucharz się uśmiecha i podaje jeszcze jedną porcję; nauczyciel – odpowiedzialny za wyżywienie – rozdaje im z pudełka papierosy; Węgier cywil – płaci za jednego z nich w okienku kantyny dwanaście grajcarów; żona porucznika – adwokata bandażuje głowę innego. Obiło mi się o uszy, że ktoś mówi po niemiecku: „Auch Lehrer?”

      Patrzę tam, jeden z jeńców trzyma w ręku dwa pudełka zapałek. Przed nim stoi węgierski żołnierz z pospolitego ruszenia i się śmieje.

      „O co chodzi?” Pytam. „On też nauczyciel” – mówi Węgier. Rosły chłopak ściska uszczęśliwiony pudełka i dość dobrą niemczyzną wyjaśnia: „Jestem nauczycielem z Inflant. Poprosiłem o zapałki, a on zapytał, kim jestem, więc powiedziałem, a on na to, że też jest nauczycielem i dał jeszcze jedno pudełko zapałek”.

      I znowu śmieją się do siebie długo i powtarzają w kółko: … Lehrer… auch… Lehrer… Lehrer… Zgromadziło się koło niego z pięćdziesięciu Rosjan, a on tłumaczy im po rosyjsku. Śmieją się wszyscy tak długo z powodu dwóch pudełek zapałek, aż przyszedł drugi nauczyciel rosyjski. „Co jest?” – Spytał. – „Poszukują nauczycieli?” Węgierski żołnierz wraca do swoich i wciąż się śmieje. Nauczyciel… mówię mu… a on mówi do mnie… Lehrer… auch Lehrer…

      W małej knajpce za stacją jadłem podwieczorek z wziętymi wczoraj do niewoli oficerami. Mogło ich być ze dwudziestu, wszyscy z pułków piechoty: 293, 294, 295 i 296. Te cztery pułki tworzyły dywizję. Pułki 293, 295 i 296 składają się z piotrogrodzkich rezerwistów.

      „Byliśmy okrążeni” – opowiada jeden po francusku i pokazuje, że musieli się poddać. Drugi uzupełnia go: „… i zabrakło amunicji”. Dobra jest. W porządku. Za żadne skarby świata nie chcą, byśmy pomyśleli, że poddaliby się, mając chociaż jeden pocisk. Jakkolwiek na dworze „Lehrer” opowiadał, że nasi otoczyli ich tak szybko, że on na przykład nie oddał ani jednego strzału. Mniejsza o to.

a8

      Jeden z nich oznajmia, że nie jest Rosjaninem, lecz Finem. Przecież to… Nawet nie skończyłem, a on już z uśmiechem mówi: „Węgrzy i Finowie są spokrewnieni, Maurus, JókaiPetőfi…” Upiornie brzmią te nazwiska w ustach obtartego, zabłoconego po szyję zmęczonego blondyna. Choć i w swoich łachmanach jest taki elegancki, jego mowa jest tak subtelnie wywarzona, a każdy gest… Wśród tej dwudziestki może tylko dwóch nie jest przystojnych. W manierach, ruchach, konwersacji są po prostu doskonali. Pytam, czy należą do jakiegoś doborowego pułku. „Owszem – Piotrogród”. Wyjaśniają: „Każda dywizja składa się z czterech pułków. Każdy pułk ma dystynkcje w innym kolorze. Pierwszy pułk zawsze czerwone, drugi niebieskie, trzeci białe, czwarty czarne. My jesteśmypiotrogrodczycy

      Wchodzi komendant stacji. Rosjanie siedzą przy dwóch długich stołach, pod strażą podporucznika czeskiego z Brna, który nie ma broni. Teraz wszyscy się podrywają i stają na baczność. Komendant stacji gromko pyta: „Czy ktoś pośród panów zna niemiecki?” Zgłasza się Inflantczyk. „Ich, bitte”. „To proszę spytać swoich towarzyszy, czy nie mają jakiś próśb czy skarg?” Inflantczyk odwraca się i wygłasza jakieś straszne zdanie po rosyjsku. Odpowiadają chórem, po niemiecku: „Nein! Nein!” Jeden z nich, w skórzanej kurtce z twarzą intelektualisty podnosi rękę: „Ja”. Ale nie umie po niemiecku. Opowiada po francusku, że ludność jakiejś polskiej wioski, przez którą byli prowadzeni, wołała do nich: „Moskale, Moskale … teraz dostaniecie… złapali was…” i tak dalej.

      Wysoki Inflantczyk przerywa mu, że z tego powodu nie warto składać skargi. „Ależ tak – obstaje przy swoim oficer w СКАЧАТЬ